poniedziałek, 26 września 2011

Bo z ludźmi to...

z reguły jest tak, że albo się kogoś lubo, albo nie.
Albo wkurwiają, albo intrygują.
Absorbują, odpychają.
Budzą zaufanie lub sprawiają, że człek pary z gęby nie ma ochoty puścić.
Bywają też oczywiście relacje bardziej skomplikowane. Ale nie o tym teraz.

Miałam kiedyś nauczyciela. Takiego z powołania!
Człowiek złoto.
Życie w kość mu dało, do wszystkiego dochodził sam siłą swojego rozumu, niezawodnym optymizmem i niebanalnym uporem.
Prosty, życiowy, pomocny, szalenie empatyczny człowiek.
Szczerze, z łezką w oku wspominam wszystkie lekcje, wycieczki i spotkania. Pamiętam wrażliwość i otwartość, jaka płynęła od tej osoby.

Dziś, kiedy złapał Pana Boga za nogi, bo i wysokie stanowisko na koncie, szczęśliwa rodzinka, pół świata zwiedzone, jakoś nie ten sam człowiek.
I nie chodzi o zazdrość, bo każdy kibicował, trzymał kciuki i życzył sukcesów. 
A teraz...
Bije patosem, pychą, arogancją.
Gdzieś na drodze wspinania się po drabinie, która prowadzi do samozachwytu i łechtaniu niegdyś niedopieszczonego ego, pogubiły się wartości, jakie ceniliśmy najbardziej.
BTW. I bolało, gdy dawno,dawno temu raz jedyny zdobyłam się poprosić kogoś o pomoc dla mamy i usłyszałam oschłe "nie" i generalnie coś, co świetnie zamknie się w słowach "mam wyjebane, pocałuj mnie w dupę".
Ja wiem, że ludzie się zmieniają. Ja też się zmieniłam. Ale tak drastyczne zmiany bolą najbardziej.
A gorycz staje się tym większa, kiedy i z ust innych płyną niepochlebne epitety, a wkoło ludzie kręcą głową z niedowierzaniem, co to sie może porobić z człowiekiem...

Jak mi się kiedyś w głowie tak poprzewraca, to niech mnie ktoś porządnie pierdolnie w łeb.