środa, 24 grudnia 2014



Zaczęłam robić pierogi z kapustą i grzybami, a wyszły mi z "mięchem".
NA ŚWIĘTA, I WAM, I SOBIE, ŻYCZĘ NICZYM NIE ZMĄCONEGO SPOKOJU...


piątek, 7 listopada 2014



Jestem bardzo tolerancyjna.
Rzadko śmieję się z ludzi, bo kiedyś za dużo śmiano się ze mnie.
"Obcinki" nie są w moim stylu.
No i o gustach zwykle się nie dyskutuje...
Są jednak zjawiska, obok których ciężko mi przejść obojętnie, bez komentarza.

Samojebki.
Rozumiem, że to jedna z form szeroko rozumianego wyrażenia, pokazania siebie.
Czasem wygląda się wyjątkowo korzystnie i warto wówczas pieprznąć sobie "przyzwoite profilowe". Tu najpopularniejsza jest samojebka w lustrze. Te z fleszem to moje ulubione.
Innym razem chcemy uwiecznić siebie na jakimś ciekawym tle, nie wiem no, krzywa wieża w Pizie, Narodowy w Warszawie, fale Bałtyku... Samojebki lokalizacyjne bywają całkiem miłe dla oka.
Są jeszcze samojebki rzeźby. Szczególnie teraz popularne. Biceps, klata, kaloryfer. A najlepiej wszystko naraz. W slipach.

Często czuję się zgwałcona przez oczy...
Kiedy jednak pod tą mało kreatywną samojebką, z wypacykowaną gębą lub świecącym torsem widnieje jeszcze cytat, z serii głębokich, intelektualnych:

"Takie tam z nudów. Świat jest do dupy. Popatrz jak wszystko się zmienia, dziś jest, jutro tego nie ma."
"To mój świat, moje życie. Nikt mi nie będzie mówił jak żyć. Spierdalajcie fałszywi przyjaciele", 

to mnie kurwa mać szlag jasny trafia, krew nagła zalewa...
Obraz mi się z treścią nie klei, na tyle, że mój zbrukany właśnie intelekt wpada w furię...

Ludzka głupota coraz częściej staje się dla mnie ciężkostrawna...

I co. Szukając sposobu na wyładowanie złych emocji, spalenie kalorii, które harcują sobie u mnie ostatnio bezkarnie, zapisałam się na siłkę. Ścierając pot z czoła, walcząc ze zmęczeniem mięśni, kątem oka dostrzegam pannę. Wyszła z szatni gwiazda, jak po czerwonym dywanie, w stroju skąpym fitness. I zmierza  do maszyny frywolnie, włosy ostentacyjnie w kitkę związując... Nie byłoby w tym nic nadzwyczaj wkurwiającego, gdyby nie fakt, że miała jaskrawo różowe usteczka, żuła gumę jak krowa trawę, a najważniejszym elementem jej ćwiczeń było notoryczne rozpuszczanie i wiązanie włosów...
To naprawdę nie była zazdrość... Bo ładna, bezczelnie pokazująca swe wdzięki...
To było zdumienie... Mam bogate słownictwo, ale przy niej system mi wysiadł i mój komentarz ograniczył się do dwóch słów: Ja pierdolę...

Cieszę się jednak, że tacy ludzie istnieją. Wiem wtedy, że oprócz tego, że mózg noszę, to jeszcze potrafię go używać.










poniedziałek, 22 września 2014

Struuuumień...




I po ślubie, kiedy będą zdjęcia, dlaczego tak szybko minęła noc i jak mogłam przegapić fotki ze znajomymi. Standard, nie udało mi się schudnąć. Zajęcia za zajęciami, tak, pracuję 15 godzin w tygodniu, ale trzy razy tyle spędzam jeszcze przed materiałami do lekcji, dodatkowo kartkówki,sprawdziany, plany dydaktyczne, papiery związane ze stażem, muszę zrobić kilka prezentacji, kiedy wreszcie ruszy dziennik, tyle do wpisania... Farbowanie włosów, przydałaby się henna brwi, blada się zrobiłam, połamałam paznokcie, muszę się wziąć za siebie. Obiady, przydałoby się w szafkach posprzątać, umyć kafelki w łazience i kiblu, bo już pozachodziły od pary, zrobić zakupy, mięso się kończy i owoce. Pyry - koniecznie warzywniak przy Naramowickiej. Gruszki też, ciekawe jak długo będą jeszcze na straganach. Lubię gruszki. Blog. Zaniedbałam. Seks, przydałoby się trochę endorfin, ale chęć snu wygrywa, to chyba jakieś przesilenie, ile można odwlekać. Karola wróciła z wakacji, Fuerta jak marzenie, ciekawe czy z moją nową superwypłatą nauczycielską uda mi się coś odłożyć, by móc pojechać w tropiki, do słoneczka, właśnie nie byłam w tym roku jeszcze nad Morzem Bałtyckim - tak być nie może. Może zima dla odmiany? Pod koniec października przyjeżdża Zając, cudownie, no wreszcie. Zostanę ciotką, tyle radości, budzi się instynkt macierzyński, oby maluszek dobrze się chował, mała istotka będzie dorastać na moich oczach. Poczytałabym coś tak bezkarnie, Boże... Tyle jest książek na świecie, po które nie zdążę sięgnąć. Właśnie - Bóg - chyba zaczynam dojrzewać do wiary, ale z pewnością nie przyjmę jej pokornie w takiej postaci, jaką się publicznie wyznaje. Jeszcze nie trafiam w spację na kompie jak trzeba, muszę się przyzwyczaić. Tak, muszę ruszyć swoje leniwe dupsko i zacząć biegać albo ćwiczyć na twisterze! Tylko jak tu się zmobilizować.  Jednakże uwielbiam swoją pracę, jest mi w życiu dobrze. Szkoda, że lato się kończy.

Mogę tak bez końca.
To taki skrót myśli, które potrafią splądrować mi mózg w przeciągu godziny.

Idąc na głupi przystanek przez moje zwoje mózgowe przechodzą setki komunikatów:
dziś zimno, czy wszystko zabrałam, ale mi się nie chce, autobus jest w zajezdni, ok, to najważniejsze, korek, kurwa znowu, no ile można, za co ja płacę, Naramowicka już dawno powinna być rozbudowana, co za kraj, matko czy zdążę, dobra ruszył, poczytam może, zajmę myśli, fajna ta piosenka, poszłabym na imprezę, nie mam z kim, mam mieszane uczucia co do Kopacz, jaką tu wycieczkę opracować moim klasom, pierwszaków muszę jeszcze poznać, kutwa ile razy można w systemie edukacyjnym omawiać mity, Antygonę czy Króla Edypa. Co za idiota to układał, system edukacyjny wymaga wielkiej reformy. W pizdu z tą bankowością. Klasę muszę sobie urządzić. Nie dali mi komputera, a był. No czemu on tak wolno jedzie. Dobra jest tramwaj, jak zwykle biegiem, nie zrobiłam Damianowi śniadania, ciekawe czy sobie coś kupi, no musi, nie może głodny chodzić. Co mu dziś zrobię na obiad, ale duszno, 7:48 a ja czuję się jakby już było południe, a nawet nie dojechałam do pracy! Starzeję się? Fajną uszyła mi tą sukienkę, ale lepi się materiał do rajstop, pozostaje tylko użytek latem. No nic. Nie mam butów na zimę...

I tak w nieskończoność...
Wycinek z mojego świata myśli.

Wyciszyć się w tym natłoku obowiązków, zadań, pokus, refleksji, głupot, frazesów przychodzi mi ostatnio z trudem.
Zdecydowanie muszę się ogarnąć.

Uporządkować myśli.
Uporządkować typy zadań.
Dostosować wszystko do nowego cyklu dnia.
Wyciszyć się muszę. I poukładać.

Jakie to ze mną sprzeczne...
I tak całe życie na wariata?





piątek, 1 sierpnia 2014

Pół roku - jak z bata strzelił...

Odkąd skończyłam studia, zmieniam prace jak przysłowiowe rękawiczki. No już tak mam, że jak mi coś nie odpowiada, męczę się, przestaję czuć satysfakcję, to mówię STOP. I szukam sobie swojej ścieżki, którą iść chcę, a nie muszę.
Życie jest za krótkie, by się męczyć. Jeśli można coś w nim zmienić, warto to zrobić.
Tym bardziej, że czas płynie, już coraz szybciej.

Studia dawno za mną, dorosłe życie przede mną, a ja jeszcze tkwię "pomiędzy". I to jest chyba najbardziej komfortowy stan, bo mogę sobie jeszcze pozwolić na eksperymenty lub działanie czysto intuicyjne, żeby nie napisać impulsywne :).
Tego ostatniego chyba nigdy się nie wyzbędę... Lubię to w sobie.

Kiedyś rzuciłam chłopaka, bo miał plamę na kurtce. Nie wkurzało mnie tak bardzo to, że wiecznie chodził przybity, kiepsko całował czy żarł Vifony, bo nie umiał sobie nic innego zrobić.
No przychodził na randki w upierdolonej kurtce... Raz przymknęłam oko, drugi przygryzłam język, za trzecim uznałam, że granica mojej tolerancji właśnie została przekroczona.
Na studia do Łodzi wybrałam się z 90 zł w kieszeni wiedząc, że muszę liczyć sama na siebie. No ale co miałam do stracenia?:) Prosta kalkulacja - nic. Do Konina mogłam wrócić zawsze. Ba! Po roku przeniosłam się do Poznania, bo poznałam Damiana. Bez większego namysłu znów zostawiłam wszystko za sobą.
Wypad do Grecji był najmniej przemyślaną decyzją w moim życiu, ale też największą przygodą.
Dwa razy składałam wypowiedzenia umowy o pracę, by znaleźć się w miejscu, gdzie poznałam osobę pracującą w zespole szkół, o którym nie miałam bladego pojęcia.
W styczniu, pewnego popołudnia, zmęczona bankową, psychiczną katorgą, wkurzona na cały Wszechświat,  postanowiłam tam zdzwonić z pytaniem, czy nie potrzebują polonisty. No i akurat potrzebowali. :)
Od połowy lutego do końca czerwca, od samego rana miałam zajęcia, a po nich dosłownie biegłam do banku. Dostałam w kość, jednak było warto, bo wygląda na to, że wreszcie zostanę nauczycielem.

A bycie nauczycielem to dynamiczne zajęcie, zmuszające do myślenia, bycia kreatywnym, kombinowania w różnych interakcjach tak, by zbudować zdrowe relacje i wydrążyć kanał do przemycania wiedzy i wartości.
Kilka ostatnich miesięcy dały mi cholernie dużo satysfakcji, bo z odpowiednim podejściem okazuje się, że jest to wykonalne! :)
A to jest wyzwanie, bo niestety młodzież dziś nie ma ochoty się uczyć.


No i tak w ogóle obiecałam sobie kiedyś, że jeśli zostanę nauczycielem, to w pierwsze wakacje spełnię swoje marzenie: przejdę nasze Wybrzeże pieszo, od wschodu po zachód.
Zrobię to.

Już nie mogę się doczekać!!!


P.S. Lubię wracać do swojej enklawy.


czwartek, 6 lutego 2014

Zmory nocne, albo i zmazy świadomości jakieś...

Od dwóch dni jestem niespokojna. Zespół napięcia przedmiesiączkowego przy moim ostatnim sennym projekcie okazuje się błahostką i przebiega nadzwyczaj łagodnie. Za to pod kapitułą coś ostro się szaleju obżarło, bo nawet Drakońskie sny ( http://enkllawa.blogspot.com/2010/06/drakonskie-sny.html ) to już pikuś... 

Zacznę jednak od tego, co śniło mi się jeszcze w zeszłym roku - pierwszy raz w życiu obudziłam się przerażona i z objawami tachykardii. 

Idąc chodnikiem z szarych płyt, koło jakiegoś trawnika z przerzedzonymi, zielonymi krzakami, miałam wrażenie, że ktoś za mną podąża. Zaczęłam przyspieszać, natręt również. 
Czułam, że coś mi zagraża, zaczęłam biec, a uciekając spojrzałam za siebie i człowiek ten przekształcił się w demona. Biegłam szybko, ale zaczynało brakować mi sił. 
Nagle przyszło mi do głowy, że właściwie mam dość i po prostu stawię mu czoła. Zatrzymałam się i odwróciłam w jego stronę. Stanęliśmy twarzą w twarz i cholernie przerażona ale też zdeterminowana powiedziałam do niego "Spierdalaj!." 
Mordę miał pokrytą łuskami, oczy jak wąż, żółte, szatańskie i sapał groźnie, głos parszywy. Kiedy wypuścił powietrze mówiąc "Jeszcze wrócę", wybudziłam się czując ten sam podmuch realnie na swoim poliku, mając jednocześnie wrażenie, że właśnie ktoś się oddalił. 

Nie wiem co to było, jak to zinterpretować. Tłumaczę sobie, że po prostu zwizualizowałam sobie najokropniejszego orka przed światową premierą Hobbita, albo kto wie, może i przed jego nakręceniem :P 

A wczoraj... Cóż, ciężko mi opisać to wszystko - sen był niemal realny, widziałam mnóstwo szczegółów, raziła mnie jaskrawość niektórych barw, czułam: zapachy, stęchliznę drewnianej szopy, szczypanie rany, wysychającą i spierzchniętą skórę. 

Zaczęło się jednak od spaceru z psem. Przechodziłam koło wielkiego domu z wysokim ogrodzeniem. Między betonowymi "kolumnami" znajdowały się metalowe pręty a przez nie ukradkiem  doglądałam psiaki, które bacznie pilnowały posiadłości. Zdziwiło mnie, że były to same boksery i wszystkie siedząc spokojnie mi się przyglądały. Nagle bramę przeskoczył w zwolnionym tempie piękny Golden, a kiedy "szybował" nad moja głową, ja po prostu zachwycałam się jego pięknem. Oczywiście jak już wylądował  postanowiłam go wygłaskać! :) 

Idąc dalej, już jakby w innym kadrze, na mojej drodze stanęła nietypowa przeszkoda. Przejście zatarasowała naczepa olbrzymiego i nienaturalnie szerokiego tira. Był w nietypowym położeniu - jedna strona oparta o chodnik, druga o ogrodzenie, tak że przechodząc pod nim widoczne było całe podwozie, a ja miałam wrażenie, że zaraz po prostu to wszystko na mnie runie. I kolorystyka - szarość chodników i ulicy, aury w ogóle kontra głęboko zielony trawnik no i zapach wilgotnego powietrza...

Trafiłam na jakieś podwórze, gdzie za domem z czerwonej cegły była mała, drewniana szopka. Wszędzie dziko rosła sobie trawa, znów głęboko zielona. Powietrze było ciężkie i oczywiście wilgotne, niebo szare.
Z budy wyszła stara baba i poczułam, że ona ma jakieś dziwne moce, ale nie bałam się jej, bo takie rzeczy nigdy nie były mi obce. Nagle ona zaczęła na mnie krzyczeć, wyciągnęła jakiś maczugokij owinięty niebieską szmatą i bodząc mnie nim w pierś zaczęła wrzeszczeć "Pożyjesz jeszcze rok". Uciekłam. 

No i najciekawsze. W zupełnie już innej scenografii zauważyłam, że nad nadgarstkiem lewej ręki pękła mi skóra, tworząc głęboką, podłużną ranę, krwi prawie nie było. Po krótkim czasie skóra zaczęła odklejać mi się od ręki i rozerwała się od wewnętrznej strony dłoni. Na pomocy doraźnej wyjaśnili, że kiedyś nie wydłubałam czegoś z rany i teraz przez to wszystko się babrze [sic! kolec!]. Odchylając z ciekawości skórę zajrzałam co się dzieję i wśród mięsa, ścięgien i mięśni były jakieś nasionka i fragmenty zielonych roślinek, których jakby nie posprzątałam... Skóra zaczęła wysychać, bardziej oddzielać się od ręki i nieznośnie zwisać. Robiła się żółta i pomarszczona. Nikt nie chciał mi pomóc a ludzie dziwnie się przyglądali... 

Kolejny kadr to już prawie wygojona dłoń. Wróciłam do banku i stwierdziłam, że dziś założę ekstrawagancką, chabrową bluzkę. Jaskrawość nadała mi odwagi i animuszu wśród szarych ścian i pustki. 

Tadam! 

No... I tak sobie siedzę i myślę, że w objęciach Morfeusza to ja chyba nie sypiam:P 
Mimo wszystko dobranoc !