niedziela, 31 stycznia 2010

Tryb czuwania



Styczeń minął, do wiosny już bliżej niż dalej.
Nienawidzę zimy. Mimo śnieżnej płachty, skrzących się sopelków, lodowych mozaik, malinowych nosków i tym podobnych...
Wolę zwiewne rzeczy na ciele, Słońce, od którego mruży się oczy, wszędobylską zieleń, miejskie fontanny, sielską atmosferę, motyle, grille nad Wartą późnym, ciepłym popołudniem...
Zima, a już styczeń szczególnie, dupą mi wychodzi. Ja nie umiem funkcjonować w pełni o tej porze roku. Nic mi się nie chce, mózg działa w trybie awaryjnym, eksploatacja mięśni spada do minimum, drażliwość wzrasta do maksimum, odporność płata figle. Brrrr!

Skąd ten resentyment?
Ano chociażby stąd, że ostatnio stałam w mrozie -17 st całe 15 minut. I jeszcze raz tyle maszerowałam do punktu docelowego. I nie miało to nic wspólnego z żadną formą krioterapii. Wręcz przeciwnie. Skończyło się zaziębieniem pęcherza, niezidentyfikowanym bólem w dolnej części brzucha i przeziębieniem. Jednak nie w tym sęk!
Idę sobie do lekarza i po moim opisie dolegliwości, jako pierwsze pada pytanie :

-A nie jest Pani w ciąży? < rzuca we mnie podejrzliwym spojrzeniem! >

No kurwa, nie! Nie wiem... Skąd mam wiedzieć?! Tabletki biorę regularnie, ale... Cholera jasna... No i już niepokój, nerwy, stres... I tak też oto człowiek wychodzi od lekarza chory bardziej niż był mimo, że ostatecznie zatrzymaliśmy się na przeciwzapalnym antybiotyku.
A że ja w niepewności żyć nie mogę, dla dobra otoczenia i najbliższych, podążyłam czym prędzej do apteki i dokonałam w pierwszej kolejności zakupu testu ciążowego.

I co... I jak to w Polsce, pani farmaceutka spojrzała na mnie spode łba i nieprzyjemnym tonem zapytała "jaki?". Sraki aż się chciało odburknąć. Powiedziałam z uśmiechem "pierwszy, lepszy". Przyniosła, a że widziała, że za mną jest kolejka, położyła opakowanie odwrotnie, żebym może nie czuła się skrępowana [sic! przecież przed chwilą prosiłam o to głośno...].
Dla mnie zakup tabletek, prezerwatyw czy testu to zwyczajny sprawunek. Nie rozumiem dlaczego budzi to w ludziach nagle takie sztywniactwo, oficjalność, jakąś nieokreśloną złośliwość typu:

Stoi facet w aptece, rozgląda się, chcąc kupić prezerwatywy. I w końcu mówi do aptekarki:
- Poproszę malinową, truskawkową.... i może jeszcze bananową...
W tym momencie lekko już zdenerwowana starsza pani, stojąca za nim w kolejce szturcha go i mówi:
- Panie, będziesz pan ruchał czy kompot gotował?

Ale ta sama starsza pani może stać w tej samej aptece i oglądać pudełka oraz zastanawiać się 10 minut, jaki sobie ten magnez wziąć... Tyn droższy, ale winkszy, tyn mo tyle tabletek, a tyn mni, łokulory wyciungne, może co jeszcze ciekawygo dojrze, o matulo, za co tyle pinindzy , mowie Ci pani, nie choruj na starosc, nie choruj, cało rynta w aptece, cinzkie to zycie, cinzkie dla emeryta...

:)

Dodam jeszcze, że wróciłam z tej apteki w mokrym bucie, przeskakując przez śniegowe górkościanki, od czasu do czasu wpadając w pluchę, która pokrywa chodniki...

Kupić melisę. Przeżyć roztopy. Byle do wiosny, byle do wiosny...

środa, 13 stycznia 2010

Przechlapany tydzień




Moje samopoczucie zdominowała plucha.
Śnieżne, parszywe błoto.

Jestem wyrozumiałym człowiekiem, ale nie na tyle, by pojąć, że w XXI wieku, w CENTRUM jednego z największych miast w Polsce, muszę grzęznąć w śniegu. Żeby tylko... Już wiem także, jak kiedyś wytłumaczę uczniom, co to jest konflikt tragiczny. Otóż, chcąc przejść przez pasy, na etapie wkraczania na jezdnię mogę dokonać jedynie wyboru, którą to nóżką postanowię wdepnąć w pośniegowe błoto, bo to, że się upierdolę jest nieuniknione, bo ów plucha jest wszędzie!
Buty mam niewdzięczne, zamszowe, więc co dzień wracam z solnym roztworem w trzewikach, spa dla stóp, jak nic... Za free. Miasto funduje.
I umówmy się, tu nie chodzi o to, jakie kto ma buty i co w nich przeżywa, ale o fakt zaniedbań miasta. Ja jestem młoda, gibka, sobie radzę, mimo, że czasem mogę wyglądać komicznie, kiedy zapadam się co krok w nieodgarniętym śniegu czy uprawiam ekwilibrystykę w punktach krytycznych, ale starszy człowiek może sobie nie poradzić, ja zresztą kiedyś też...

Należy w tym miejscu dodać, że przez ostatni tydzień przechodziłam nasilony zespół napięcia przedmiesiączkowego, więc wszystkie doznania były bardziej zintensyfikowane. A ponieważ jestem człowiekiem, który szuka ujścia dla swoich emocji, w tym przypadku negatywnych, oberwało się odkurzaczowi, pokrywkom i klapie od kibelka. O, jakże w takich stanach doznaje się złośliwości rzeczy martwych... Sól na butach to przy tym pikuś. Trzeba więc było odreagować za zmarznięte stopy, ufajdane nogawki, spóźniający się tramwaj, milczący telefon, panie w dziekanacie, znikającą chustę, wolno stygnące ziemniaki, w końcu za dobre chęci, za które mi się srogo oberwało...

Jednak po tych emocjonalnych grzmotach i wyładowaniach, przyszedł czas na ukojenie.
Zaczęło się od wiadomości, że moja mygyry (ciiiii...) zachwyciła prowadzącego, załatwiłam sobie praktyki, zrobiłam parę fajnych zdjęć, jutro szykuje się wyjście z grupą, które zawsze daje mi pozytywną energię, w sobotę wreszcie wpada Radzim.
Musi więc być jakiś czas wesoło i bezzespołowo;).

No i co najważniejsze... Poezja... Mój lek na całe zło. Od nowa i na nowo odkryłam urok erotyków rozkochanego Leśmiana, subtelność Prośby o wyspy szczęśliwe Gałczyńskiego, prostotę czułych metafor Poświatowskiej czy Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej... No i mój Wojaczek. Wciąż bliski sercu.

Wiersze zawsze koiły moje myśli. Porządkowały na kilka chwil wewnętrzny chaos, pozwalały znaleźć słowa, na nieogarnięty jeszcze smutek czy radość. Zresztą, o dobrej poezji dużo się nie mówi, dobrą poezje się po prostu czuje.

piątek, 1 stycznia 2010

Panta rhei





No i już po wszystkim...
Po Świętach, po Sylwestrze.
Od poniedziałku "od nowa Polska Ludowa" (jeśli nie prędzej)...:)
Dziwi mnie zawsze, ileż samozaparcia i świeżości daje jedna noc, jedno przejście z 31 na 1, przecież jedenaście razy do roku to powtarzamy, a kiedy nastaje nowy rok, symbolicznie chcemy żegnać stary, a hucznie witać ten nastający... I ta chwila, kiedy wzrok śledzi kolorowe "bombajerki" a gdzieś tam głęboko w nas dokonuje się szybki przegląd tego, co przeżyliśmy, zamknięty wnioskiem, że teraz musi być lepiej. I nie wiem jak u Was, ale u mnie góruje chyba bardziej refleksyjna myśl, kurczowo trzymająca się starych dziejów, bo już wiem jak było, co przeżyłam, że dałam radę, bo oto tu stoję szczęśliwa i zdrowa, teraz jestem bezpieczna, a nie wiem w ogóle co mi przyniesie nowy rok. A przecież kurcze to zwykła kontynuacja... Mija szał i żyjemy dalej... Prawie tak samo... Prawie, bo może ktoś chce rzucić palenie, zażegnał spór itp, ale to wszystko jednak jest siłą (próbą?) świadomości, charakteru, którą podjudza takie symboliczne przejście.

Noc sylwestrową spędziłam z Damianem. Zostaliśmy sami, ale nie napiszę, że niestety;). Było spokojnie, sympatycznie. Pewnie większość szalała na domówkach, balach, w górach, a myśmy mieli Sylwestra z Dwójką i Polsatem ;). Pośmialiśmy się z Norbiego, bo dostał zadyszki, z Dody i Maryli - coraz więcej inspiracji Nergalowych w tych występach się pojawiało, zjedliśmy przepyszną kolację, którą przygotowywałam z niespotykaną u mnie starannością - zresztą spójrzcie na zdjęcie ;)Zapiekanka była zajebista! Było pół godziny myziania w nagrodę!!! W Nowym Roku polał się do kieliszków Cin Cin, więc jedynie dobrobyt może to wróżyć i już...
I tylko cisza poranna, bez samochodów, stuków butów była dziwna... Za oknem żywej duszy nie ma, tego nie lubię.

Postanowień noworocznych nie mam. Zmądrzałam i wiem, że już nie ma sensu, bo ja taki tłuk jestem, że szkoda gadać. Słomiany zapał mam... A tyle mogłabym/powinnam! sobie postanowić! Że sesję zdam w maju, będę bardziej sumienna, przestanę robić wszystko na ostatnią chwilę, et cetera, et cetera... Ale ja się znam... Chodzący chaos, a w chaosie nigdy nie zapanuje porządek...
Lepiej więc zmiany wdrażać mimochodem, aniżeli sobie coś obiecywać, drastyczne cięcia robić i potem mieć do siebie żale ;).
Damian np. obiecał sobie, że będzie spożywał śniadania.

(D:)--Będę jadł np. zapiekanki, a jak nie będzie zapiekanek to kanapeczki mogę jeść...
(A:)--No tak, ale co Ty myślisz, że ja będę robić te kanapeczki? O nie... Ja też bym chciała obiecać sobie, że będę jadła na śniadanie kanapeczki...
(D:)--O! To będziesz robić więcej!

No i mnie załatwił...:) I tak to jest z postanowieniami...

Wiem jednak, czego chcę. Chcę zacząć pisać książkę, ale się boję, że mnie wydziedziczą;).
Chcę pozbyć się kompleksów.
Chcę zacząć robić coś z pasją. Dużo dał mi ten blog. Uświadomił mi, że mam potrzebę sublimacji i nic tego nie zmieni;). Dziękuję też tym, którzy pozwalają mi w to wierzyć...
Chcę ograniczać rutynę. Chcę chwytać dzień, bo wiem, że pewne rzeczy mogą mi umknąć bezpowrotnie.
I to nie są postanowienia, to myśli, które mam w główce od jakiegoś czasu i tiptopami do czegoś dążę wciąż i wciąż... Czekać tylko aż nabiorę rozpędu;) Hmm, małe kroki dla ludzkości, ale wielkie dla Qsiaka!


Dobra, to by było na tyle. Idę smażyć pyry.