poniedziałek, 30 marca 2009

Ja nienawiżu poniedielnikow



Zawsze chciałam to obwieścić światu...

Wracam na uczelnię, żeby znów zasiąść w ławce, jak cielę pokorne, i powtarzać to, co już przeczytałam w domu. O ile przeczytałam. Jeśli nie, to po prostu sobie posiedzę i poudaję, że wiem, o co chodzi. Tak, czy inaczej w czasie fakultetu się tego nauczę. Nie ogarniam sensu takich zajęć. No ale, co ja wiem o nauczaniu...

O lidzie dziś. Rozprawy dwóch badaczy na temat akapitu dziennikarskiego: jakie rodzaje, które są aktualne, czy ów rozróżnienia są prawidłowe... I dzienniki mamy przynieść, zobaczymy, jak to wygląda w praktyce... Porywające!
Daj, albo nie daj Buk, zacznę pracować w redakcji, to tymi teoriami będę sobie mogła...

Dalej, komunikacja interpersonalna. Jami! Kolejny uniwersytecki smakołyk!
3/4 półrocza zleci nam na omawianiu podstaw, znanych wszystkim, ale! nazwanych w arcyelokwentny sposób, bo nie godzi się mi powiedzieć komunikacja niewerbalna i to co jest z nią związane, czyli... Toż to komunikacja transpersonalna, pojęcie jakże wymowne...!
Przyjdzie koniec semestru, może zaczną się jakieś ciekawostki, o których nie mam takiego pojęcia, jakie byłoby mi potrzebne - manipulacja, perswazja w aspektach komunikacyjnych, no ale niestety prawie 30 godzin zajęć zleci na omawianie tonu głosu albo politykowych wieżyczek, minek i garnitórków, i jak się to ma do postrzegania tej osoby. Wróć! Do percepcji tejże jednostki społecznej.

Gdyby mnie ktoś cztery lata temu przestrzegł, czym są studia, nie marudziłabym dziś tak.
Kiedy mówię, że nic mnie nie uczą, powiadają: Na studiach studiujesz sama!
Jak mam sama studiować, to po cóż ta cała instytucja? Żeby weryfikować, co umiem, a co nie? Żeby wskazywać pasje i możliwości? Każdy wie, jak wygląda weryfikacja, a przez całe dotychczasowe studia, nikt nie pobudził mojego umysłu tak, by poczuł moc i podążył obiecującym drogowskazem. Jak ma mnie natchnąć kobieta, która ma 50 lat i tonem monotonnym, usypiającym, mówi o teoriach literatury... Nie czasy na takie metody nauczania... Potrzeba dynamiki... A kiedy ta dynamika się pojawia, patrz dr Skibski, nie umieszcza się w planie jego fakultetów, bo co? Bo w objęcia Morfeusza o wiele lepiej wprowadza psor X. Yh!

Gdybym miała pojęcie o tym wszystkim, moje studia pewnie wyglądałyby inaczej. Na pewno wyglądałyby inaczej. Póki co, są wielką powtórką, synonimią, gombrowiczowską lekcją z Ferdydurke (nic nie straciła na wartości!), i wyczekiwaniem na koniec.

Na niektóre rzeczy zwyczajnie jest już za późno, na podejmowanie nowych, polonistycznych wyzwań, nie mam ochoty. Utwierdza się mnie bowiem w przekonaniu, że nie potrafię pisać, nie mam siły przebicia, nie wejdę w dziennikarską elitę, bo zbyt hermetyczna, nie mam dostatecznej wiedzy, et cetera, et cetera.

I komu wierzyć im, czy sobie? Oni to profesorstwo... A ja?
Tylko ja.
Albo aż ja.

Rok temu zawalił mi się przez te "studia" światopogląd i plan życiowy. Teraz łażę po starych fundamentach, bo mniej więcej jeszcze wiem, czego chcę, i usiłuję zbudować nowy gmach, określić priorytety. Ale nie jest wcale łatwo.
A czas leci...

sobota, 28 marca 2009

Dziel na dwa

Brak Słońca uświadamia mi coraz silniej dychotomiczny stan mojej świadomości, jeśli nie osobowości.

Z jednej strony chcę być ułożonym człowiekiem, z rodziną, pieskiem, z domem i pięknym ogrodem, w którym będę się babrać na początku każdej wiosny - bo lubię. Chcę być żoną, matką, gosposią i prowadzić spotkania towarzyskie w gronie przyjaciół. Chcę mieć udane życie zawodowe, pisać do jakiejś gazetki i uczyć młodzież - głupota, ale co ja poradzę, takie mam powołanie, a w arcyuparty sposób próbuję się z nim rozminąć w imię ambicji!... Myślę, by założyć małą galerię z oryginalną manufakturką i snuć sobie iście sielskie życie.
Utopia.
Ale warto w coś wierzyć...

Z drugiej strony, budzi się we mnie ktoś, kto nie każe się krępować w żaden sposób. Niezależna ja. Żyjąca pod swoje egoistyczne dyktando.
Nie zniewolona przez pieniądze i odwieczne pragnienie szczęścia, ale deklamująca maksymę Carpe diem! Z mamoną, czy bez...
Ja, która robi to, na co ma ochotę. Bez tłumaczenia się komukolwiek ze swoich fanaberii. Jadę nad morze, kiedy mi się zachce, bez dedukcji, czy to się opłaca teraz, czy nie. Idę do sklepu i za ostatni grosz w imię kaprysu, chcę kupić dobrą herbatę albo wpieprzyć tabliczkę czekolady, i mieć 20 minut radości, by potem wgryzać zęby w ścianę. Zamknąć się w domu i mazać farbami po szkle, dłubać w starych drewnianych rzeczach. Pomieszkać w Gdańsku, Krakowie, Wypiździejewie... Wyjść na łąkę, popatrzeć w bezchmurne niebo i pozazdrościć rzece, że płynie wiekami, wciąż nieposkromiona... Zachwycić się zielenią, świergoczącym ptakiem... Bo co się z tego życia ma, jak nie chwile...
Utopia także, ale jakoś bardziej mi bliska. Może po prostu osiągalna...

W żadnym z tych "żyć" chyba jednak nie spełnię się do końca. W gosposiowaniu brakować mi będzie wolności - nieskrępowanej odpowiedzialnością, za to co buduję, a w sobiesamobyciu, wreszcie poczuję pustkę...

I gdzie się podziać, na co się zdecydować, co myśleć... Jak i kosztem czego znaleźć złoty środek?

piątek, 27 marca 2009

Emocjonalny ekshibicjonizm



1. 54, noc, jak każda inna...

Impuls.

Zaczynam pisać bloga.

Moja Enkllawa.



Czas rozwinąć skrzydła.