wtorek, 24 grudnia 2013

W tym roku, gdzieś w natłoku zdarzeń, słów, umknęła mi świąteczna aura. Być może zawita, kiedy usiądziemy przy wigilijnym stole.

A kiedy tak się stanie, życzę sobie i przede wszystkim Wam długich, rodzinnych rozmów, beztroskich uśmiechów i by czas zwolnił, pozwalając cieszyć się chwilami, w których najważniejsi stają się Bliscy, Przyjaciele i więzi, uczucia, jakie nas łączą.

Życzę refleksji. I... kojącej, Bożonarodzeniowej atmosfery.


sobota, 30 listopada 2013

Szczyt bezczelności - tym razem z mojej strony.

Piątek.
Pochmurny poranek, niemniej nastrój miałam dobry, bo to ostatni dzień pracy w tygodniu. Ba! Postanowiłam się nawet ładnie ubrać - dopasowana mała czarna, muśnięte pudrem policzki, podkręcone rzęsy, nieśmiale czarujący uśmiech - no tego dnia świat miał być u moich stóp! ;)
Pozostało wyjście z psem i w drogę.

Idę sobie z Kolą beztrosko, z dala od zabudowań zrobiła swoje.
Wracamy "tyłami osiedla", a jak to pies, lubi czasem poprawić i jesio na chwilę przykucnąć, by teren oznaczyć.
Na przeciw idzie kobita, o 7 rano uprawia siatkówkę więc oczywiste było, że będzie próbowała mi ten uśmiech z twarzy zmazać i doczepi się do psa, który przysiadł  na sekundę ...

- Proszę Pani dlaczego ten pies się tutaj załatwia?! Ja tu mam okno!!!

Dzizus. Kurwa. Ja pierdolę.
Wzięłam głębooooooooki oddech. Zrezygnowałam z tłumaczenia specyfiki potrzeb fizjologicznych czworonogów i tego, że chyba jako nieliczni z Damianem regularnie sprzątamy po naszym kejtrze i płacimy za niego podatek. Zrobiłam krok w jej stronę i rzekłam nad wyraz spokojnie:

- Jeśli ma Pani zły dzień proszę się napić herbaty z melisą. A jeśli się Pani nie podoba, że pod Pani oknem załatwiają się psy, to proponuję się przeprowadzić. Życzę miłego dnia.

Odwróciłam się i odeszłam. Po kilku sekundach  kobieta wyjazgotała do moich pleców: - Jest Pani nieodpowiedzialna!

Jednak tak szczerze pisząc, miałam ją w dupie. Dość tej mojej kurtuazji.
Tak, to był szczyt bezczelności. Ale za to w jakim stylu!

No. Tyle na dziś. Jak to Stachu pisze - groszek. :)




niedziela, 24 listopada 2013

Niemy krzyk.

środa, 20 listopada 2013

W domach z betonu...

W domach z betonu jest tak, że człowiek całkowicie poddaje się rutynie. 
Rutyna wysysa poczucie nieskrępowania, zabija talenty, odstrasza zmiany, tłumi szaleństwa i porywy, podcina ikarowe skrzydła. 
Pozwala za to po kilkunastogodzinnej harówce  wygodnie rozsiąść się w fotelu, wyłożyć przed siebie giry, obejrzeć spokojnie Fakty, poskakać po kanałach, wreszcie obczaić aktualności  na Fejsie i pójść beztrosko spać. W weekend przypomni o sprzątaniu, praniu i pozwoli wyskoczyć do centrum handlowego. 

Kiedyś nie czułam rutyny. Dziś już dyskretnie wylewa mi się ze spodni. Istniała, ale nie była w stanie zdominować mojego życia. No bo srać, jeść i zarobić na życie musi każdy. Ale już nie każdy powinien rezygnować z marzeń, temperować charakter na tyle, na ile wymagają tego konwenanse. 

Jestem na siebie wściekła. Robię to, co muszę, zajebistość rozeszła mi się po bokach i wiecznie narzekam. Zamiast iść przed siebie, stoję bezradnie w miejscu i mam wrażenie, że wszystko mnie ogranicza. Nieśmiale wykrzesane iskry giną w sceptycznych komentarzach. A ja, jak zagnany cielak wracam pokornie do zagrody.
Nie chcę w niej być. Chcę czuć satysfakcję w życiu, bo żyje się tylko raz. Chciałabym, by pasja pochłonęła mnie bez reszty, mogę harować jak wół, ale chcę widzieć rezultaty swojej pracy i czuć, że robię coś pożytecznego.  

Za chwilę minie 3 lata jak param się z cyferkami, to naprawdę nie moja bajka, strasznie się w niej męczę. 
Odwagi na zmiany nie brakuje mi po nicponiu lub mocnym drinku, ale rankiem niezawodna rutynka mówi mi "Dzień dobry Aniu" no i dupa. 
Jednak czasem potrafię dać jej w twarz. I straszliwie lubię te chwile. 
Chyba już zacznę szykować dłoń. 



poniedziałek, 11 listopada 2013

Ubiegły rok dobrze mi się kojarzy. Obrona i zdanie prawa jazdy to były dla mnie milowe kroki.
Dwa tysiące trzynasty zaś zdecydowanie sprzyjał przyjemnościom - mam swojego Anioła, z kotwicą, która kojarzy się z moim kochanym morzem, ale przede wszystkim symbolizuje nadzieję.
Kilka kajakowych, bajecznych wypraw, i... wreszcie zajadałam się kalmarami, krewetkami, którym towarzyszył obłędny zapach prawdziwej, greckiej oliwy, nie wspomnę o ciepłym, słonym morzu, surowych skałach, gajach oliwnych, brzdękaniu przerośniętych świerszczy, lazurowych zatoczkach, czy magicznej Navagio... Moje zmysły kochają takie doznania... Choć nadal uważam, że najpiękniejsze zachody Słońca są nad Bałtykiem!

Co dalej?
Czekam na kilku chętnych, co zechcą przejść się ze mną wzdłuż Wybrzeża, chyba mi się ślub szykuje, no i zamierzam przeprowadzić remanent w swoim życiu zawodowym. No bo kuuurde, sprzedawca ze mnie nie najlepszy, za to orator wybitny :D  Kusiak ze mnie, dziecię o przerośniętych ambicjach, ale ja wiem czego chcę, i prędzej czy później po to sięgam, w swoim tempie, w swoim stylu.

Już kilka razy  pakowałam się, by ruszyć w nieznane - żadnego z  wyborów nie żałuję.









Dobranoc...






wtorek, 27 sierpnia 2013

Bo najgorzej, to gdy się drzazgę w czyimś oku widzi, a w swoim belki nie dostrzega.

Mam garstkę Przyjaciół. Prawdziwych.
Wiem, że kiedy będę potrzebowała pomocy, będą obok. Kiedy coś zrobię nie tak, odpowiednio skomentują zachowanie, przywrócą do pionu. I vice versa. 
Wiem też, że mam  grono Znajomych, z którymi czuję się swobodnie, radośnie. Lubię wspólne wyskoki na miasto czy spotkania przy suto zastawionym stole i dobrze schłodzonej flaszce.  
Odskocznią są rozmowy o wszystkim i o niczym, wspólny śmiech, bo wszystko to skutecznie ładuje baterie na dzielne mierzenie się z codzienną rutyną. 

Nie zawsze jest jednak sielankowo. Czasem ktoś kogoś rozjuszy, zirytuje. Czasem się coś chlapnie nieumyślnie, zrobi przez przypadek. Jesteśmy tylko ludźmi. 
I aż ludźmi. 
Na naszą konstrukcję składają się zalety i wady. 
Jeśli nazwę kogoś przyjacielem, to robię to z pełną odpowiedzialnością i biorę na klatę cały pakiet cech, które miałam przecież okazję już poznać. Ta sama zasada obowiązuje w gronie bliskich znajomych. 
Przynajmniej u mnie. 
Człowiek to nie rzecz - dziś ją biorę, bo jest fajna, jutro mi się coś nie spodoba to dupą się odwracam i cześć czołem. To nie towar, nie podlega zwrotowi, wymianie. 

Nie chciałabym mieć wśród swoich Przyjaciół osób, które w problemowej sytuacji nie prowadzą dialogu, a monolog i zatrzaskują mi drzwi przed twarzą, kiedy chcę otworzyć usta. 
Nie toleruję ludzi, którzy nazywają siebie przyjaciółmi, ale leją srogo kijem, widząc właściwie tylko swój koniec. 
A totalnie nie znoszę zakłamania i scenek rodem z oper mydlanych, gdzie pod maską prawości i nieskazitelności kryją się paple, przez które aż nie raz uszy chcą odpaść...  
Być tak bezczelnym w biały dzień. Niepojęte... 

Cieszę się, że moi Bliscy tolerują mnie taką, jaką jestem. 
I nie każą mi się zmieniać. 
To bezcenne - móc być sobą w tej dobrej i złej odsłonie. 
Dziękuję.

niedziela, 28 lipca 2013

Błądzić jest rzeczą ludzką

Są w moim dotychczasowym bytowaniu rzeczy, których żałuję, a gdyby była możliwość cofnięcia się w czasie, nie zmieniłabym nic. No...
Wszystko to ukształtowało moja wrażliwość. 

Choć przez myśl w tej chwili przeszło mi tylko to, że może powinnam była pierwsza wyciągnąć rękę na zgodę do Magdy, kiedy tkwiłyśmy w gówniarskich kłótniach. Od kilku lat jej już na tym świecie nie ma, a mi pozostał ogromny wyrzut sumienia, nauczka i porządna lekcja pokory. Przy czym potrzebowałam czasu, żeby zdać sobie z tego wszystkiego sprawę. 

... Bo na początku oczywiście była złość i unoszenie się honorem. To chyba naturalne w człowieku, tym bardziej, gdy usłyszy się rzeczy niesłuszne, raniące. Gorycz zaś długo paruje, ale kiedy już jej poziom spadnie, może być za późno, by usiąść i wyjaśnić sobie wszystko. 

Przy swoim niepokornym i czasem butnym charakterze nie zawsze panuję nad emocjami i niewyparzonym jęzorem. Do tej pory słowo "przepraszam" przechodzi mi przez gardło, jak wielka klucha. Nie wymagam też, by padało w moją stronę. 

Tarcia między ludźmi bywają nieuniknione, ale ja już szybko staram się ochłonąć i mimo sporów, tych mniejszych, większych, trzymam w ryzach ego, by nie wspinało się na wyżynę ludzkiej głupoty. Usiłuję rozmawiać, gdy coś sama skopię, nie odwracam głowy, gdy ktoś podaje mi rękę na zgodę.  
No bo jaki jest sens w nadąsanym milczeniu i upartym trwaniu w rozgoryczeniu...?  





sobota, 23 marca 2013

niedziela, 17 lutego 2013

Krótko i na temat!

Dobra, jest robota. W samą porę, bo już rozpoczynał się etap przeddepresyjny :P
Zastanawiam się, jak jest skonstruowana moja życiowa droga, że zaprogramowano mnie na literki, a znów będę dłubać w cyferkach...
Budowniczy musiał być szaleńcem!

wtorek, 5 lutego 2013

Refleksyjnie



Podczas ostatniej wizyty w domu zatęskniłam za swoim pokojem, który teraz stał się graciarnią. Wciąż znajduje się w nim mnóstwo moich rzeczy. Kiedyś stanowił enklawę, dziś to głównie wehikuł czasu...
Kurde, strasznie się cieszę, że mojego dzieciństwa nie zdominował ekran, który dziś działa na mnie jak magnes. Niby wszystko w nim jest, a tak naprawdę nie ma nic...

Bo... Kiedyś były listy, mam ich całe pudło. Każdy  napisany przez kogoś własnoręcznie, widać charakter pisma, niektóre jeszcze pachną - czasem kropiło się je perfumami, inne śmieszą pstrokacizną serduszek, kwiatków, ba! niektóre nawet błyszczą - klej i brokat, jak na tamte czasy to była dopiero awangarda!
Jednak widać w tym wszystkim zaangażowanie, pisaniu takich listów towarzyszyła intymność. Ja/ktoś, papier, długopis, słowa i czas...
Na listy czekało się tygodniami a listonosz zwykle wiedział, że było się na koloniach, obozach - po nich częstotliwość korespondencji wzrastała, bowiem taki tylko był sposób utrzymania znajomości z drugiego końca województwa czy nawet Polski, no i jeszcze telefon, ale nie każdy go miał.
Dziś z kolei są maile, mamy gg, skypa. Dzieciaki mają Internet, różne wzory i kolory czcionek, emotikony, inne cuda wianki... Wszystko takie gotowe, wszystko takie szybkie, bez krzty rytuału...
Po co więc kaligrafować, ślinić znaczek, zaklejać kopertę, wpisywać nadawcę, adresata, wrzucać do skrzynki i czekać aż za 4 dni dojdzie... "Bez sensu".

Znalazłam też stertę referatów z podstawówki i gimnazjum. Pierwszy napisałam w IV klasie - dotyczył higieny jamy ustnej, wówczas po prostu nosił tytuł "Dbanie o zęby":).
Dalej już tylko rekordowe papirusy. Chyba mieliśmy taką cichą rywalizację, kto napisze dłuższy referat - dosłownie! Dolepiało się kartkę do spodu poprzedniej, ktoś tam pamiętam zrobił taki, że aż turlał się po ziemi... W gimnazjum trzeba było zmienić "płaszczyznę", tym razem szło o grubość ;).
Każda z tych prac wiązała się z godzinami spędzonymi w bibliotece, wertowaniu książek, wybieraniu obrazków, kserowaniu materiałów i w domu dopiero rozpoczynało się robotę.
Wszystko pisaliśmy ręcznie, pomyłka nie wchodziła w grę, nie było magicznego klawisza backspace, co najwyżej korektor. Tekst co prawda przepisywało się żywcem, bardziej wtajemniczeni stosowali parafrazę, obrazki wycinaliśmy, przyklejaliśmy w odpowiednie miejsca, pamiętam, że wiele z nich trzeba było jeszcze kolorować, szczególnie jakieś mapki i wykresy na historię czy geografię.
Ale wszystko to było rzemiosłem.

Dziś sprawę załatwia Firefox, wszystkowiedzące Google, kopiuj -> wklej i drukuj.
Zadałam raz dzieciakom w szkole banalną pracę domową. Mieli na podstawie słownika synonimów wypisać jak najwięcej wyrazów bliskoznacznych słowa fajny. Zwyczajnie brakowało im zamienników, kiedy o czymś opowiadali. Zaleciłam, by udali się do biblioteki, to raptem 15-20 minut pracy.
Następnego dnia zebrałam około 20 zeszytów. W połowie sprawdzania myślałam, że mnie krew zaleje. Prawie wszędzie to samo:  http://synonimy.ux.pl/multimatch.php?word=fajny&search=1... Prawie, bo jedni przepisali wszystko jak leci, inni - patrz "zapominalscy" przy spisywaniu na przerwie po prostu zamienili kolejność, a totalne leniuchy nabazgrały pierwsze trzy, cztery słowa... I to nie  było jednostkowe zdarzenie...
A ważne jest to, że pewne nawyki pozostają na zawsze.

Dalej,  w zeszycie od religii z II klasy znalazłam skasowany bilet. Niby nic, ale zeszyt liczy już prawie 20 wiosen !!!, a bilet ma wzorek z dziurek :). Kto pamięta te kasowniki? I bilety za 1500 zł? :) Nie wspomnę o tłuczeniu się przez miasto chyba czerwono-białym Jelczem. W ogóle to nawet stare linie A i B pamiętam, odpowiedniki dzisiejszej 50 i 51:).

Te godziny, które dziś dzieciaki spędzają przed komputerem, grając, odkrywając dobrodziejstwa Internetu, różnych programów, itp - daj Boże :P , my spędzaliśmy zupełnie inaczej.
Biegało się po górkach, buszowało w zbożu, goniliśmy motyle na łąkach (nie napiszę, co robiłam, jak już je złapałam, wstyd mi do teraz), zakopywaliśmy słoiki ze skarbami, ryliśmy podziemne bazy albo tworzyliśmy je na budowach, wymyślaliśmy przeróżne zabawy, rysowaliśmy własne kroniki, żuliśmy czekoladowe Hity, bo lizać się tego nie dało, abo kupowaliśmy "na spółę" musującą oranżadę w proszku (w ogóle to rachunek w sklepie stanowił urwaną kartkę, na której wszystko zliczone było pod kreską:)).
Sprawdzaliśmy możliwości górali i składaków, zakładaliśmy się kto wykona dłuższy zryw, wracaliśmy do domu z potłuczonymi kolanami i łokciami, ale i satysfakcją, że wyszła jakaś akrobacja na rolkach.
Osobiście przeniosłam dziesiątki litrów ciepłego, krowiego mleka w kance od Wanatki i wyskrobałam tonę młodych ziemniaków:). Pieliłam ogródek, chodziłam na kradziejki - jabłek, żeby nie było :).

Później nieco się pozmieniało, bo na wagary już nie szliśmy po to, by popatrzeć na koziołki pasące się na polanie, a raczej testowaliśmy działanie Coolera, wydawało nam się, że palimy papierosy, albo opalałyśmy się półnago gdzieś w życie rozmawiając o chłopakach ;).
A jeszcze później były godziny spędzone na krawężnikach z Przyjaciółmi, długie rozmowy o wszystkim i o niczym, pierwsze wyjścia do klubów, powroty na chwiejnych nogach, itd, itd...

Taka jest naturalna kolej rzeczy w dorastaniu, przy czym nasze pokolenie naprawdę było zdrowsze. Paradoksalnie, "nieprzyzwoitym" zachowaniom towarzyszyła jakaś kultura.
Nie bałam się wracać wieczorem do domu, nie spieprzałam w biały dzień z uliczki, gdzie przechadzali się oby tylko podchmieleni wagarowicze...
Szanowaliśmy się, mieliśmy mniejsze, większe autorytety, wiedzieliśmy gdzie są granice w relacjach międzyludzkich, podczas konfliktu i owszem,  publicznie obrzucaliśmy się błotem, ale nie pomyjami.

A dziś wszelkie granice się zacierają.
Mamy do czynienia z pokoleniem instant, więc wszystko też jest w większości mało odżywcze, bezwartościowe. Ale do strawienia. Przy czym jak już się człek skusi, to się potem męczy ze sraczką.

Nie chcę, żeby ktoś źle zrozumiał moje intencje, nie mam na celu obrażania młodzieży, skarżenia się na Internet, z którego sama wciąż korzystam.
Chodzi mi o to, że powstaje jakiś inny rodzaj wrażliwości, dość płytkiej, pozbawionej wartości innych niż korzyść i konsumpcja [sic!]. I ona sukcesywnie zaczyna wszystko przenikać...
Chciałabym móc coś chociaż spróbować zmienić, póki jeszcze mam charyzmę, ale w wielu miejscach, gdzie mogłabym to zrobić, moje CV jest mało przekonywujące.
Podobno brak mi doświadczenia. 

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Coś dla oczu

Pisać kocham od zawsze, mam to we krwi, jakkolwiek mi to wychodzi.
Jest jeszcze coś, co mnie absorbuje, co pozwala się zrelaksować, co sprawia, że nie czuję się intelektualnie szara, nijaka. To fotografowanie.

Nie jestem w tym wszystkim arcytwórcza, moja znajomość lustrzanki ogranicza się do zmiany przysłony na manualu, jednak wyjście z aparatem w plener daje mi mnóstwo frajdy, satysfakcji. I jeszcze efekty czasem podobają się innym.

Każdy ma taki świat, jaki widzą jego oczy. Chciałabym Wam przemycić cząstkę mojego mikrokosmosu.
Zapraszam ;)

http://miraculumexmachina.blogspot.com/




sobota, 5 stycznia 2013

Jak trwoga...

to do Ani.

Ciekawie mi się zaczął 2013 rok. Minął dopiero 4 stycznia, a ja już mam trzy polonistyczne przypadki do odratowania i ogarnięcia. Niby "bezrobotna" ale zapewniam, na brak pracy nie narzekam;)

Zeszły rok fajnie mi się zakończył, mimo, iż przez te życiowe peryferia raz leciałam na wozie, raz pod wozem. Prawko w listopadzie zdałam. Ba! W sercu wielkopolskiej dżungli i za pierwszym razem!
Nie wiem jak to się stało, jednak w życiu NIC nie dało mi tyle satysfakcji. Przez 26 lat zapewne nie wyprodukowałam tyle endorfin co w dniu egzaminu. A poszłam na chillu, no bo gdzie by mi do głowy przyszło, że zdam.
Wszyscy byli w szoku, ja w największym:) Ale teraz to w ogóle szok za szokiem szok pogania, bo Damian podczas jazdy ze mną zdążył się już nabawić "syndromu tira" - przeżył traumę kiedy to z rozmachem wyobraźni i niewyobrażalnie minimalistycznym wyczuciem przestrzeni wyprzedzałam jakąś wielką lawetę, ale odpuszczę sobie opisywanie okoliczności...
W każdym razie pokory mi nie brakuje i wiem, że jeszcze wiele rzeczy muszę się nauczyć.

Noworocznych postanowień nie mam, bo jak już mam się rozczarować to wolę pozytywnie.
Znam siebie i wiem, że moimi naczelnymi cechami są słomiany zapał i to, że czasem więcej mówię niż robię.
Jednak są zadania, przed którymi chciałabym stanąć, bo przydałoby się podszkolić angielski, znajomość Excela i przede wszystkim wprowadzić regularną aktywność ruchową!
I jeszcze to, co mnie prześladuje od liceum... Tatuaż. Mój drobny, niepowtarzalny anioł... Będę go miała. Prędzej czy później.

No. A tak prywatnie marzy mi się wyprawa na Hel, ale Hel taki zatracony w zimie, w śniegu...
Ciche i spokojne wybrzeże, ciężkie fale, granat morza, przeszywająca świeżość błękitu i bieli...
Kutry grzęznące w krach, kryształowe sople na falochronach, i skrzące się w nich promienie słońca...
Kocham PATRZEĆ na świat. Mogę go chłonąć wzrokiem...
A morze to moja największa miłość.
I całkiem poważnie, czy znajdę towarzysza czy nie, kiedyś przejdę nasze Wybrzeże od wschodu po zachód, piechotą. Taki dłuższy spacer. A co!



I jesio piosenka, stara jak świat, ale poza głównym wątkiem rozstania, brzmią w niej piękne frazy o morzu...