czwartek, 25 lutego 2010

Wykłady




Środa i czwartek. Przeklęte dni.
Pełne mdłych wykładów i ciężkostrawnych ćwiczeń. W życiu mi się tak nie nudziło na uczelni, jak w tym roku. Ochujeć można. Żeby jeszcze ciekawie mówili, ja naprawdę bym chętnie słuchała... Póki co, jedynie Wielopol o mojej "ukochanej" 8 rano, jest w stanie mnie zainteresować, jak w ogóle wstanę. Nic i nikt poza tym.
No bo jak tu słuchać Pana S., który bredzi coś pod nosem i grozi, że podpisy na liście będzie badał, bo on to jest grafologiem... A jakie ma wyczucie stylu , podąża za trendami... Sprzed kurwa czterdziestu lat... Patrzeć się nie da - a ja nigdy nie byłam przewrażliwiona na punkcie czyjegoś ubioru, pierwszy raz mi się tak zdarzyło! Yh.
Czwartkowego maratonu jednak nic nie pobije. Tego się nie da opisać. Seminarium, jak to seminarium, każdy udaje, że coś już do pracy ma; ćwiczenia z Ewcią już kwalifikują się na przedbiegi, start zaś stanowi Poezja współczesna! Temat wydaje się świetny, ale nawet najlepsze mięso przyrządzone przez chujowego kucharza nie będzie smakować... FLAKI Z OLEJEM. Nudne, beznamiętne.
Na dobicie Wielcy literaturoznawcy! Wykład może i atrakcyjny, bo biografia Ingardena nawet mnie zaintrygowała, ale forma podawcza ma ma już z 80 lat i mówi, jakby śniadania nie zjadła i obiad ją ominął... Zgon to Historia języka polskiego. Ćwiczeniowykład.Wykładoćwiczenia. Wykład w zasadzie. Już bezsilni, żeby czas szybko zleciał, piszemy. Po żadnych zajęciach nie bolą tak nadgarstki...
To jest katownia, nie uczelnia. Wychodzę z niej, jak po torturach, zmarznięta, zmęczona, zdrętwiała. Zajęcia wysysają ze mnie dobrą energię i zasoby optymizmu na każdy dzień. :]
Najśmieszniejsze jest to, że mam fakultet z metodyki na specjalizacji nauczycielskiej. Po tych wszystkich reformach, kobitka mówi nam, że dziś trzeba na głowie stanąć, żeby zainteresować ucznia, to jest priorytet. Na każdym poziomie edukacji. O Ironio...

XXI wiek, tyle możliwości, a UAM dumnie tkwi w formalinie...


Żeby się nie denerwować, nie podpierać głowy, nie umierać z nud, i popychać jakoś wskazówki zegara, zaczęłam sobie dziś bazgrolić. Efekty widać wyżej. Studiuję, nie ma co...
Tusiak podsumował rysunek dość trafnie: "Masz chaos w głowie chyba". No mam :D. Zastanawiam się jeszcze czy zacząć to kolorować, ale siara brać kredki na uczelnię... :]

BTW - Jakieś pomysły interpretacyjne? :D
Tylko mi nie frojdzić...

wtorek, 16 lutego 2010

Z kroniki ludzkich przpadków. Poranny Qsiak.


Czasem, z perspektywy dnia, sama z siebie się śmieję.
Mechanizm w ludzkim zachowaniu bywa zabawny.
W moim dodatkowo groteskowy. Szczególnie, jak muszę wstać na tak zwaną ósmą.

Dzwoni budzik. 6.50. Drzemka numer 1.
Drzemka numer 2. Niepełna.
7.02 podnoszę się, bo Kola tuptoli po całym pokoju. Ponadto mam obawy, że się spóźnię. Czekam aż zając opuści toaletę (o tej porze oficjalność to moja domena). Wchodzę. Siku. Potem mycie głowy - rano wersja bez odżywki.

Dalej. Nastawiam wodę na herbatę, o ile wcześniej nie zrobił tego Zając. Zwykle je już śniadanie, natomiast ja, jak cichy cień pomykam po mieszkaniu, załatwiając sprawy priorytetowe.

Milczę. Nawet myślę niewiele. Nie lubię z rana rozkmin, wrzawy, rozmów, telewizji, muzyki. To dekoncentruje. Wprowadza chaos. Wystarczy, że opuszczę mieszkanie i mam tego pod dostatkiem.

Zalewam herbatę, robię kanapkę sobie, czasem też Damianowi. Kładę na stole, idę suszyć włosy. Włączam prostownicę. Zjadam śniadanie, prostuję włosy. Wskakuję w ciuchy wyjściowe, dopijam herbatę, robię retusz przed lustrem, minimalny - nie ma co szaleć o poranku, upominam Damiana, że już pora wstać, pakuję zeszyty, sprawdzam czy jest długopis. Wrzucam portfel, z którego wyciągam zawsze 2 zł.

Pora wyjść. Zarzucam chustę. W zależności, na co ma paść akcent, zakładam albo niebieską, podkreśla ślepka, albo kremową, bo odświeża, a jak ma mi być wybitnie ciepło, biorę zielony szalik. Trzewiki. Płaszcz. pasek na dwa węzełki. Torebka na ramię, buziak dla śpiocha, głask dla Koluśki, telefon w łapkę, zatrzaskuję drzwi.

Sięgam po słuchawki. Jak je wytargam z torebki szybko, to wróży dobry dzień. Jak je prędko odplączę, jeszcze lepszy. Zwykle w połowie drogi mam już zainstalowany sprzęt muzyczny, leci coś miłego, ażeby zakłócić miejski szum, w kiosku kupuję dwa bilety za złotówkę, a na przystanku stoję około 5 minut.

Kontempluję. Obserwuję. Dziś na przykład skupiłam się na kruku, który dziobał desperacko w skorupę śniegu, szukał śniadania. Sobie myślę, uuu bracie, tutaj to Ty nic nie znajdziesz... Zerkam na ludzi. Na ich miny. Myślę, jakie mogą mieć życie, dlaczego ktoś przesadził dziś z cieniem do powiek, albo skąd ma taką ciekawą kurtkę. W międzyczasie zmieniam piosenki. Nie każdych chce się słuchać rano. Wsiadam do tramwaju. Zajmuję jakieś miejsce. Jadę, jadę, jadę, zawieszam się, czasem dla zasady porzucam mięchem, że za zimno, albo za ciepło, a czasem jeszcze, że na światłach tyle stoi, trzeba się wyzbyć negatywnych emocji. Bywa, że zostają - motywu wstawania lewą nogą nie muszę chyba nikomu tłumaczyć... Wysiadam. Prę przed siebie, do szkoły, na uczelnię czy gdzieś tam i dopiero, jak przestąpię progi, jestem w stanie współżyć społecznie :).

Nie jestem typem porannego ptaszka. Wczesne wstawanie to dla mnie katorga. Męka. Mordęga. Męczarnia... Lubię pośpioszkować, potarzać się w pościeli, poprzeciągać, pokontemplować, wreszcie wstać i się nie spieszyć. Ale takie rzeczy to tylko w weekendy... I to przy dobrych wiatrach.

piątek, 12 lutego 2010

Jałowo



Aktywny dzień miałam, eksploatacja fizyczna i umysłowa.
W szkole, na praktykach spędziłam cztery godziny. Przytoczę sytuację w klasie, która doprowadziła mnie do niepohamowanego śmiechu... Dzieciaki miały wkleić kserówkę z piosenką do zeszytu. Karteczka była sporawa, ale treść zajmowała połowę, więc co bystrzejsi szybko odcięli zbędny fragment i wklejali. Jeden mocarz na to nie wpadł i kręcił tą kserówką, przykładał na wszelakie sposoby, wystawało jednak czego by nie zrobił... Pani popatrzała na niego i podirytowana powiedziała tak:
- Obetnij to, ofiaro losu!
:D

Doszłam nawet do wniosku, że jestem w stanie polubić dzieci. Dostałam śmiejżelka. Tak, zgadza się przekupują mnie, ale cukierkami za dużo nie zdziałają. W każdym razie było sympatycznie, dopóki nie opuściłam budynku i nie zaczęłam brodzić w plusze. Znacie moje emocje, jakie temu towarzyszą. Nie chcę ich odtwarzać, ażeby zasnąć spokojnie.


Wróć, nie zasnę spokojnie. Następna rzecz była gorsza. Wróciłam do domu, ostoi spokoju z założenia, i wpadłam w szał. Kola wygryzła dziurę w moich ulubionych, wszędzienośnych, czarnych dżinsach. Tych emocji też nie będę odtwarzać, bo musiałabym zacząć rzucać mięchem. A jak zacznę, to nie skończę. Tym bardziej, że następna czynność omal nie przyprawiła mnie o migotanie przedsionków. Układanie planu nie napawa mnie optymistycznie. Z trudem skleciłam, jak mi coś zmienią, dostanę nadciśnienia tętniczego.


Damian wrócił, emocje nieco opadły, bo się wygadałam /patrz: wykrzyczałam/. Nadszedł wieczór i mija melancholijnie. I chce mi się Pepsi.
Kilka minut po północy, kiedy na szalę kładzie się akcenty miłe i niemiłe z dnia kończącego się, i te ostatnie przeważają, ciśnie się na myśl puenta, że im dłużej żyję, tym mniej pojmuję i ciężko wszystko ogarnąć, tym bardziej, kiedy materia sypka, jak piasek i ucieka gdzieś z garści... Źle niosę? Za dużo? Dłonie nie tak składam?

Nie wiem. Nie na dziś taka rozkmina.
Zasnę, jak co noc myśląc o szumie morza, błękitach, Słońcu, cieple i plaży, którą boso spaceruję...