niedziela, 17 czerwca 2012

Na przekór

Minął miesiąc od ostatniego posta.
Nie na darmo od tego zaczynam. O ile w zeszłym miesiącu umieszczałam sobie foty z kuchennych zmagań, bo nic nadzwyczajnego się nie działo, o tyle dziś jakoś ciężko mi zebrać zdarzenia do kupy, by móc je opisać.

Usiadłam kilka tygodni temu na balkonie. Niebo było gwieździste, Damian był przy mnie, między krzesłami wierciła się Kola. Spokój, ciepło, błogość. Pomyślałam, że udało mi się w życiu coś zbudować, że jestem szczęśliwa.
Kilka dni później mamę przywieziono do Poznania w ciężkim stanie z dwoma tętniakami w mózgu. I co... Nie było mi ciężko dlatego, że miałam spieprzone dzieciństwo, a teraz jeszcze to i muszę się martwić, kimś kto jest temu winien. Nie było mi żal, że dopiero co poczułam, że zaczęło mi się układać, a tu takie nieszczęście.
Nie.
Wszystko, od mojego najwcześniejszego wspomnienia przemknęło mi w głowie jeszcze raz, z zupełnie innej perspektywy.
Patrzyłam na kobietę, która przestała panować nad swoim życiem, która mu się poddała i przyjęła takim, jakie było. Widziałam, jak pogubiła się w rzeczywistościach, uznając za słuszną tą, w której łatwiej funkcjonować.
Czułam, kiedy błądzi, widziałam ból i bezradność gdy dochodziło do zderzenia ze światem.
Trudno mi było zrozumieć, jak proporcjonalnie do słabości rośnie uparcie... I wtedy to najbardziej przeszywa ból i gorycz, bo nie mogę zrobić nic widząc, jak człowiek upada...
I ta słabość właśnie sprawiła, że bez względu na wszystko, nie czułam żalu, nie robiłam życiowego bilansu, a trzymałam za dłoń i mówiłam "Mamo, dasz radę."
Pierwszy raz w życiu poczułam, że słowo mama i ona sama tyle dla mnie znaczą. Mimo wszystko...

Dziś jest już dobrze. Z pewnym Pomocnikiem wynegocjowaliśmy, że Boćka zostaje. To znaczy On negocjował, bo ja to ze sprawami niebiańskimi jestem jeszcze wciąż na bakier.
I jeszcze jedno. Ludzie boją się mówić, że są szczęśliwi, bo wtedy wszytko się sypie, jak domek z kart.
Ja nie dam się zastraszyć wstrętnym chochlikom.
Ja wierzę, że może być tylko lepiej.