piątek, 30 stycznia 2015

Jadę sobie do szkoły. Autobusem. Czytam na tablecie ( to zaraz okaże się istotne ) regulamin konkursu organizowanego przez Filmotekę Szkolną, myśląc, że przedstawię go uczniom, może ktoś będzie zainteresowany.
Wsiada jakiś koleś, lat około pięćdziesiąt, długie włosy, broda, obładowany zakupami z Biedronki, patrzy na mnie i zaczyna mnie opieprzać:
- Bez tego nie możecie żyć co?! W głowach Wam się od tego przewraca. Nie myślicie. Nie używacie mózgu. A książki?! Potem takie debile chodzą. Po co to. Od ręki się nie odkleja.

Milczę, choć język mnie świerzbi. Ucichł.
Kilka minut później facet wyciąga dezodorant o enigmatycznej nazwie Fresh i psika nim sobie brodę.

- Pan też chyba nie używa mózgu. Stosuje Pan dezodorant i uwalnia do atmosfery freony, które niszczą warstwę ozonową Ziemi. Po co to? Nie lepiej wodą przepłukać? Nie wspomnę o tym, że zasmrodził Pan pół autobusu.

Spojrzał na mnie swoimi wielkimi błękitnymi oczyma, naburmuszył się, ale śmiech innych pasażerów chyba zniechęcił go do komentarza.

Ja wrócilam do myziania iPada, a on do ... cholera wie czego. :p

niedziela, 11 stycznia 2015


Nowy Rok w pracy zaczął się rozkosznie!

Z mojej sali wyniesiono na jakiś egzamin stoliki i w tajemniczych okolicznościach zniknął też przedłużacz wraz z kablem zasilającym rzutnik. Źle to napisałam. Jeszcze raz: wcięło mój prywatny przedłużacz, z moim prywatnym kablem zasilającym mój prywatny rzutnik.

Do poszukiwań może podeszłabym bez większych emocji, gdyby nie fakt, że od środy właśnie zaczynałam cykl lekcji z pierwszakami o sztuce średniowiecznej, a do tego posłużyć mi miała skrupulatnie przygotowana prezentacja multimedialna. Wychodzę z założenia, że gadać o perełkach architektury bez ich ujrzenia chociaż na zdjęciu, to tak, jak opowiadać mieszkańcom podkarpackiego, jak smakuje zupa śledziowa... To po prostu nie ma sensu. Moje plany zostały więc pokrzyżowane. A tego nie lubię.

Odkrywanie tajemnicy zniknięcia tychże przedmiotów, mogłoby z pewnością posłużyć jako materiał do powieści detektywistycznej, bowiem sprawa jest:
tajemnicza - syndrom wielkich oczu, rozkładania rąk i skłaniania głowy w kierunku ramienia to najczęstsza reakcja na zadawane pytania,
zagmatwana - pracownik gospodarczy nic nie wynosił, portierka nic nie wie, a wykładowcy wyższej szkoły wynajmujący salę mają szafkę, w której składują swój sprzęt, do której technikum nie ma dostępu i trzeba czekać, jak się ktoś zjawi w weekend, by raczył sytuację wyjaśnić,
absurdalna - co ktoś miał w głowie wynosząc coś, czego nie przyniósł?!
A jak się moja własność nie znajdzie, to ktoś tam jeszcze zginie...

W piątek z kolei, już w połowie zajęć zaczął doskwierać mi ból zęba. Późnym popołudniem na domiar złego spieprzyła się pogoda. Rano zmieniałam płaszcz na kurtkę i to była zła decyzja, bowiem zerwała się spora wichura i zaczął padać deszcz.
Chwilę przed szesnastą opuściłam budynek, a aby dojść do przystanku tramwajowego muszę pokonać trzy przejścia dla pieszych. Na jednym z nich, nie widząc z żadnej strony jadących aut ani jaskrawych kamizelek, po prostu przeszłam na czerwonym.
To był błąd.
Jaskrawe kamizelki kryły się za sporym autem osobowym...

Fragmentarycznie:
- Czy nie może skończyć się na upomnieniu? Chcę zdążyć na tramwaj, mieszkam na Naramowicach. To kawał drogi, a autobusy z Szymanowskiego odjeżdżają tylko dwa na godzinę. Jest za zimno na czekanie... No i nie stworzyłam żadnego zagrożenia. Nic nie jechało - półprawdą próbowałam ich wziąć na litość.
- Wie Pani, gdyby grzmiało i lało, to może byśmy zrozumieli.
- Jest wichura i pada, a zimą zwykle nie grzmi. To nie wystarczy?
- Nie. Mamy akcję zero tolerancji dla pieszych przechodzących na czerwonym świetle. To wynik wielu wypadków z udziałem pieszych. Mandat będzie spory, 100 zł, przyjmuje Pani?
- Zaraz będzie rok jak tu pracuję i o żadnym wypadku w tym miejscu nie słyszałam, i nie czytałam. Przyjmuję. Drugie wyjście jest bardziej kłopotliwe. Jeśli mogę coś zasugerować, zróbcie też akcję zero tolerancji dla złodziei i osób zakłócających porządek publiczny. Są bardziej szkodliwi.
- Tu proszę podpisać mocno przyciskając. Mamy nadzieję, że mandat czegoś panią nauczy.
- Tak. Z pewnością mandat wlepiony podczas wichury i deszczu, w późne, piątkowe popołudnie  mnie czegoś nauczy... Chyba tylko niechęci do waszej instytucji. To wszystko?
- Tak, mandat może zapłacić pani przelewem lub przekazem...
- Wiem, jak zapłacić mandat.
- Oooo, wie pani? Czyżby się to pani częściej zdarzało?
- Nie. To, że przechodzę na czerwonym świetle nie oznacza, że nie wiem, jak obsłużyć przekaz.

Odwróciłam się na pięcie i porzucając kurtuazję, grzeczne pożegnanie, wściekła niczym rozjuszony baran, udałam się na przystanek. Nie muszę chyba pisać, co się w takiej sytuacji myśli...

Byłam przekonana, że to koniec przygód w tym tygodniu. Otóż nie.
Wieczorem, podczas kolacji w pierogarni zaczęła puchnąć mi twarz. Moja wyżymająca się ósemeczka postanowiła się trochę powiercić.

Dziś koło południa Damian zawiózł mnie na pogotowie stomatologiczne. Sugerował, aby udać się do lekarza prywatnie, jednak wiedziałam, że to, co się dzieje, to nie kompetencje stomatologa, a już chirurga szczękowego i średnio podobała mi się perspektywa płacenia za pogawędkę i wypisanie skierowania.

Na Czajczej w Poznaniu (pogotowie stomatologiczne) Drodzy Czytelnicy, życie płynie błogo...
Panie były bardzo zaskoczone, że ktoś przyszedł w sobotę. Musiałam więc poczekać, aż skończą żywą dyskusję o jedzeniu dla starszych ludzi, powolnym trawieniu i problemach gastrycznych. Zapukałam, bo pomyślałam, że może mnie nie zauważyły, ale nie! Komunikat "Proszę poczekać!" zabrzmiał tak, jakbym przeszkodziła co najmniej w ważnej naradzie lekarskiej!
Jeszcze chwilę posłuchałam o gotowaniu ziemniaków na obiad i z czym dziś jedna z nich ma kanapkę - okazuje się, że szynka bukowska ze sklepu na rogu jest pyszna i zdrowa- po czym wynurzyła się pielęgniarka.
Chciałam je w tym momencie po prostu zjebać. Jak mogą tak głośno i bez skrępowania rozmawiać o dyrdymałach, podczas gdy pacjent czeka i pouczyć o tym, iż to brak szacunku i nieodpowiedzialne podejście do wykonywanej pracy.
Szybko mi się jednak przypomniała pielęgniarka, którą opieprzyłam kiedyś przed zrobieniem badań.

Przyniosłam siuśki w słoiczku a ona oświadczyła mi, że ich nie przyjmie, bo nie są w specjalnym pojemniku. Poinformowałam, że wszystkie apteki są w tej chwili jeszcze zamknięte i ja sobie tego pojemniczka nie wyczaruję. Mocz to mocz. Słoika się nie bada.
Ostentacyjnie przekręciła się na obrotowym krzesełku, wyciągnęła plastikowy pojemnik i rzekła: "Złotówka".
Wzięłam to cholerstwo i tylko retorycznie zapytałam już odchodząc: "Paragon mi Pani wystawi?"
Po powrocie i zdaniu moczu usiadłam na fotelu, bo teraz przyszła pora, żeby pobrała mi krew.
To, co zadziało się po kilku sekundach nie było brakiem umiejętności, zmęczeniem zawodowym, tylko... wyrafinowaną zemstą za pyskówkę...
Ręka bolała mnie kilka dni, a siniak goił się chyba z trzy tygodnie.

No. Teraz w grę wchodził ząb, więc to nie przelewki i mimo absurdalności sytuacji, postanowiłam zamilknąć i ewentualny komentarz odłożyć na później.

Usiadłam na fortelu licząc, że chociaż dostanę jakiś lek, który złagodzi ból (tak robi moja stała dentystka, w kieszonce lokowała jakieś żółte, sproszkowane coś i przechodziło).
Tymczasem do sali wtoczyła się starsza pani wielkości dorastającego walenia, włożyła mi to swoje magiczne lustereczko do ust, powiedziała, że tu żadnej ósemeczki nie widzi, a nawet jeśli jest to muszę z nią iść do chirurga. Chirurg  przyjmuje bez skierowania, w każdym większym szpitalu. To wszystko.
Przez chwilę pomyślałam, że mi jeszcze kurwa na uszy padło...
Dopytałam:
- Ale to nic mi pani teraz nie da, żeby zeszła opuchlizna?
- Nie, nie, to musi chirurg. Może już pani się ubierać, a ja w tym czasie wypiszę receptę na antybiotyk.
I naprawdę wkurzona powiedziałam tylko dość dobitnie:
- Tylko niech się pani nie przepracuje.

Okazuje się, że do chirurga na NFZ czeka się minimum miesiąc, jak się poszuka przychodni, gdzie to sprawnie idzie. Prywatna wizyta zaś, w moim przypadku to minimum 300 zł, jeśli nie więcej, bo ząb jest schowany.

I teraz: bardziej od tej dokuczającej ósemki rozwścieczył mnie fakt, że jeśli nie mogłabym sobie pozwolić na taki wydatek, to państwowa opieka zdrowotna skaże mnie na kilkutygodniowe (przy dobrych wiatrach) męczarnie. Opuchlizna i ból to jedno, a zaraz zapalenie przejdzie jeszcze na migdał i węzły, jak to u mnie czasem bywa. Muszę w tym czasie oczywiście funkcjonować, chodzić do pracy.
Nie jestem kurwa żadnym misiem polarnym, żeby się przespać do czasu wizyty i rozwiązania problemu.

A to tylko ząb.
Boję się myśleć, co przechodzą ludzie naprawdę chorzy, którzy skazani są tylko na NFZ.
I to bezradne obserwowanie "bandy decydentów" ... Bladego pojęcia o życiu przeciętnego Polaka nie mają, a podróż minister Muchy pociągiem jest tego najlepszym przykładem.

Reformy, programy naprawcze, koncepcje... Nic to!
Proponuję zacząć od najprostszej terapii szokowej: np. chorującego Arłukowicza uzależnić tylko od państwowej służby zdrowia. Asekuracyjnie, kilku jego kolegów z ławki też, bo mogliby mu nie dowierzać.
Konstruktywne rozwiązania pewnie rosłyby, jak grzyby po deszczu!

Tymczasem bardziej realną wydaje się być definicja NFZ zamieszczona w Nonsensopedii, bo to właściwa zalatuje abstrakcją.



wtorek, 6 stycznia 2015





Sześć razy rozpoczynałam  niniejszy wpis. 
Już mi się nie chce kombinować. Napiszę wprost. 
Wreszcie czuję się spełniona. 
Wreszcie robię to, co kocham. Uczę. 

Brzmi banalnie, wiem. 
Ba! Tonę w absurdach codzienności szkolnej, oświatowej, regularnie przeżywam piętnastominutowy kryzys po każdej wypłacie, ale... średnio mnie to frustruje. 

Pracuję dużo, wbrew powszechnemu postrzeganiu. Poświęcam się bardzo, wbrew sugestiom, że nie warto. 

A warto. 

W byciu nauczycielem jest coś egocentrycznego. Nie zaprzeczę. Jest się w centrum uwagi, jest się panią profesor, można się intelektualnie pogimnastykować przed planktonem, udzielać życiowych rad, wskazówek... Kodeks pracy? Pfi... A co to takiego? ... 

Na łechtaniu ego można się jednak szybko przejechać. 
Nie o stroszenie piórek w tym wszystkim chodzi... 
Można szybko polec. 

Bycie nauczycielem to wyższa szkoła psychologii i ... konsekwencji.  
W mojej pracy każdy dzień to wyzwanie, które polega na definiowaniu granic. 
Ile powinni się nauczyć, ile mogą się nauczyć.
Na ile chciałabym ułatwić im naukę, na ile nie mogę, by jednak nauczyli się samodzielności.
Na ile ich rozumiem, na ile powinnam dać im to do zrozumienia. 
Na ile śmieszy mnie ich bezradność i zachowanie, na ile im to okazać; itd...

Skonstruowanie złej definicji może okazać się srogą lekcją dla mojego autorytetu. A takowy chyba buduję.

Nie czytałam żadnych książek, publikacji pedagogicznych, ale ośmielę się napisać, iż, idzie mi całkiem nieźle. 
Tajemnica dobrej drogi do sukcesu oscyluje między pojęciami empatii i dyscypliny. Dopiero wtedy można zacząć uczyć polskiego. 

Cholera, ciężko to wszystko opisać w słowach, 
Może innym razem spróbuję.

Póki co, Uczniowie wystawili mi dwie laurki, o których nawet nie wiedzą.
- "Nie traktuje nas Pani jak idiotów. I uczy do matury. "
- "Widać, kto w tej szkole uczy z powołania, a kto nie."