wtorek, 6 stycznia 2015





Sześć razy rozpoczynałam  niniejszy wpis. 
Już mi się nie chce kombinować. Napiszę wprost. 
Wreszcie czuję się spełniona. 
Wreszcie robię to, co kocham. Uczę. 

Brzmi banalnie, wiem. 
Ba! Tonę w absurdach codzienności szkolnej, oświatowej, regularnie przeżywam piętnastominutowy kryzys po każdej wypłacie, ale... średnio mnie to frustruje. 

Pracuję dużo, wbrew powszechnemu postrzeganiu. Poświęcam się bardzo, wbrew sugestiom, że nie warto. 

A warto. 

W byciu nauczycielem jest coś egocentrycznego. Nie zaprzeczę. Jest się w centrum uwagi, jest się panią profesor, można się intelektualnie pogimnastykować przed planktonem, udzielać życiowych rad, wskazówek... Kodeks pracy? Pfi... A co to takiego? ... 

Na łechtaniu ego można się jednak szybko przejechać. 
Nie o stroszenie piórek w tym wszystkim chodzi... 
Można szybko polec. 

Bycie nauczycielem to wyższa szkoła psychologii i ... konsekwencji.  
W mojej pracy każdy dzień to wyzwanie, które polega na definiowaniu granic. 
Ile powinni się nauczyć, ile mogą się nauczyć.
Na ile chciałabym ułatwić im naukę, na ile nie mogę, by jednak nauczyli się samodzielności.
Na ile ich rozumiem, na ile powinnam dać im to do zrozumienia. 
Na ile śmieszy mnie ich bezradność i zachowanie, na ile im to okazać; itd...

Skonstruowanie złej definicji może okazać się srogą lekcją dla mojego autorytetu. A takowy chyba buduję.

Nie czytałam żadnych książek, publikacji pedagogicznych, ale ośmielę się napisać, iż, idzie mi całkiem nieźle. 
Tajemnica dobrej drogi do sukcesu oscyluje między pojęciami empatii i dyscypliny. Dopiero wtedy można zacząć uczyć polskiego. 

Cholera, ciężko to wszystko opisać w słowach, 
Może innym razem spróbuję.

Póki co, Uczniowie wystawili mi dwie laurki, o których nawet nie wiedzą.
- "Nie traktuje nas Pani jak idiotów. I uczy do matury. "
- "Widać, kto w tej szkole uczy z powołania, a kto nie."


Brak komentarzy: