środa, 26 maja 2010

Kurwować mi się chce.


Nie mylić z kurwić.

Pogody nie ma. Rowery jak stały, tak stoją, badminton się kurzy, z piłki zeszło powietrze, bebzol rośnie.  Kurwa, kurwa, kurwa, gdzie to słońce?! Ten upał, żółte motyle - latozwiastuny...

Nawet włosy mi ściemniały, poszedł w użytek opalizujący szatyn - to była zła decyzja. Konsekwencją jest lustrofobia. Czuje się szara, jak połowa tegorocznego mają i jestem przez to pochmurna, jak ostatnie dni. Żeby nie powiedzieć burzowa...


No i nam pakiet w TV zmienili, nie ma żadnego Discovery, TVN 24, NG, CNN i reszty... Za to jest Trwam i WTK. Szal macicy. Kurwa. Mać!

Powódź, znów będą drogie owoce i warzywa, i sruskawki ( nie mylić z truskawkami, prawdziwe są jak jest słoneczko, albo te, co kiedyś u babci w polu rosły) ...
No nie wierzę, że to maj...
Pojutrze miałam jechać z Damianem nad morze. Pojadę kurwa... Palcem po mapie.
Idę spać.

wtorek, 18 maja 2010

Nie chcę się bawić w sądy małe i duże, potrzebne, niepotrzebne...
Fakt, Prozerpina straciła rękę, pokruszyły się gzymsy i zniszczono część wyposażenia ogródków...
Ale, na tyle tysięcy pijanych kibiców, Poznaniaków i innych, na tyle emocji i euforii,  naprawdę straty są minimalne.
Z tego, co mi wiadomo, miasto pozwoliło na przemarsz na rynek, organizatorów jako takich nie było, i przez kilka ładnych godzin, stojąc w miejscu, gdzie wszystko widziałam, nie dostrzegłam, by jakikolwiek strażnik czy policjant upomniał kibiców, że dewastują zabytek! Wystarczyło podejść, poprosić o zejście osiołka, który nie pojmuje, że to stare i kruche...... Jak na niestrzeżoną i niezabezpieczoną imprezę, o tak nieoczekiwanej skali, Poznań nadto nie ucierpiał.
Co więcej, Wiara Lecha wystosowała przed meczem kapitalne pismo do wszystkich, z prośbą o kulturę, po imprezie okazała się równie konsekwentna i mimo, iż nie poczuwają się odpowiedzialni za straty, chcą zająć się zbiórką pieniędzy, które przeznaczą na odrestaurowanie pomników.
Tyle w tym temacie. Czysto OBIEKTYWNIE.

niedziela, 16 maja 2010

Się było, się widziało, się przeżyło! Fotorelacja:)

Wczoraj Lech zdobył Mistrzostwo Polski.
Wielki dzień dla kibiców i sympatyków Klubu oraz dla samych Poznaniaków.
Byliśmy z ekipą, ażeby poświętować i to, co się działo na rynku przerosło nasze najśmielsze oczekiwania...
Starówka pękała w szwach.
Nie było gdzie wetknąć palca i zgroza, jak się siku zachciało. A wiadomo, złoty trunek spożywał prawie każdy. Łoprócz mnie :D Nie musiałam zatem schodzić z ławeczki, na której vis a vis ratusza spędziliśmy kilka godzin. Fakt, że nie przewidziawszy takiej aż fety, założyłam buty na obcasie i wpadałam co jakiś czas w przerwy między deseczkami, nie przeszkodził mi w uwiecznianiu tych wyjątkowych chwil. :D
Co ważne, była kultura.
Jak zawsze trafił się jakiś nagrzany osioł, ale co chciał się z kimś lać, to nawet popychając, machając pięściami, reakcja kibiców była kapitalna: "Gościu, wyluzuj, uspokój się, świętujemy."
Ech...
Życzę każdemu miastu takich kibiców i entuzjastów. Tutaj sympatię do KKSu przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Ponoć płynie we krwi:). Łoby ta tradycja nie zginęła.
Jedenaście zdjęciów posyłam. Ale to tylko kropla w morzu tego, co się działo.

czwartek, 13 maja 2010

BZIK!



Ile jest w stanie zrobić człowiek, by drugi ludek mógł się szczerze uśmiechnąć!
Dostałam od Natalii wielki -ogromniasty bukiet dzikiego bzu! Takiego pachnącego! Wręcz całe gałęzie! :D
Nie wiem, jak to zostało przewiezione PKS-em, ale sprawiło mi tyle radości, że ho!
Dodam, że nawet Ewci na HLP udzieliła się wonna, bzowa atmosfera i powiedziała, że zapach kwiatów przenosi na chwilę w inny świat, wszystko oczywiście w kontekście Traktatu moralnego Miłosza;).
Suma summarum, gdzie bym się nie znajdowała, tam intensywnie bzikowało:D
Obecnie mi bzikuje w pokoju. I będzie jeszcze zapewne przez kilka dni!

No.
Tusiak oszalał na punkcie moich pierogów jeszcze chciałam dodać. Ponoć za nią chodzą... Też zbzikowała;) Trza będzie zrobić :).
Jesio niech Słoneczko wyjdzie zza chmur, i będzie pięknie...

wtorek, 11 maja 2010


Są takie chwile, kiedy czuję się naprawdę błogo. W błogostan zaś wprawiają zmysły, a na zmysły coś działa...
Kilka dni temu, późnym wieczorkiem usiadłam w kuchni, zapaliłam świeczkę, bo przepaliła nam się żarówka. Na szczęście.
Zrobiłam sobie herbatę, spoczęłam przy stole. Wokół pachniało bzem. Czas się zatrzymał. Przypomniałam sobie, jak bardzo kocham bzy, ich woń.
Jak rosły kiedyś tuż za moim oknem dziko, i białe, i fioletowe... Jak zrywałam ogromne bukiety, niosłam do domu wyszukując  trzy- lub pięciopłatkowe kwiatki... Ponoć pochuchane i wrzucone za bluzkę przynosiły szczęście!
Jak rozbierając się do snu, wypruszały się spod ubrania i wyskubywałam je z dywanu, wkurzona sama na siebie, że wierzę w takie zabobony.
Ale jakaż celebracja towarzyszyła wtedy wniesieniu bzu do pokoju, do mojej oazy! Porządek na ławie, odkurzanie, układanie bibelotów jak należy, tylko po to, by przed zaśnięciem lub po przebudzeniu popatrzeć, jak stolik zdobią kwiaty...
Taka to już z lekka zboczona natura estety...
No i zapach... Tego nie zastąpi nic... Wyraźny, wesoły, lekki, rubaszny, krotochwilny, żeby nie powiedzieć figlarny...  Sprawia, że zamykam oczy i uśmiecham się, nie wiedzieć czemu.
Chyba już żadna roślinka tak specyficznie na mnie nie wpływa.

Czekam jeszcze tylko, aż w zbożach pojawią się chabry. Tylko gdzie tu zboża w centrum metropolii... Czasem brakuje mi krajobrazów z dzieciństwa, nierozkopanych, nierozjeżdżonych, nie zobwodnicowanych, po prostu sobie będących, błogich, cieszących oczy. Bo dziś co mam?
Titidy, brumbrumy, bimby, markety, deski, bruki...
I tylko gdzieniegdzie alejki, kępy nieosikanych stokrotek, nieprzycięta trawa, przepychające się krzaki, czyli to, w co człowiek nie wetknął nosa, a co mnie koi, wycisza...

środa, 5 maja 2010

ZKLP: Jak się pit do Urzędu pracy wysyła... Czyli o tym i innych jeszcze ekscesach.



Pojechałam do swojego miasta, do laryngologa, bo szybciej było o wizytę tam, niż tu. Ale zapomniałam, że Konin rządzi się swoimi prawami! O ja niegodna... Córka marnotrawna...

W Poznaniu już niemal w każdej przychodni rejestracja odbywa się za pomocą studenckiej legitymacji, w zasadzie to wg jakiegoś tam rozporządzenia, ta ubezpieczeniowa jest już niepotrzebna...
Więc puściła się Aneczka po 7 rano do szpitala, w 3 przyulicznych sklepach nie mogąc dostać biletu, dopiero zakupiwszy go u kierowcy, pojechała, dojechała, doszła... Na ok. 8.30 miałam wizytę. Wszystko pięknie, cud miód i orzeszki, idę do okienka, że wreszcie, że już, dostanę coś, będę zdrowa... I co? I konińskie gówno. Chciałoby się rzec końskie!, wielkie, śmierdzące.
Trzeba było książeczkę ubezpieczeniową, która leżała w domu i nie była podbita - patrz- nieaktualna. I mimo, że gdzie indziej nie była wymagana, tu bez niej ani rusz. Zaczęłam się zastanawiać, czy to świat jest nazbyt pedantyczny, czy ja do cholery... Bo na nic zdały się argumenty rzucane desperacko już w panią okienkową, z brzuchem większym niż cycki, że legitymacja studencka jest dokumentem, który upoważnia już do rejestracji, że skoro przed tygodniem dostałam skierowanie od lekarza ogólnego działającego w NFZ to kurwa chyba wszystko jest aktualne, bo i uczelnia za mnie składkę opłaca ponoć i w zasadzie może sprawdzić w komputerze, bo przecież jakąś bazę danych mają... A ona, że nie jest centrum informacji... No ja pierdole... I tłumacz babie, że to nie dla mnie ta informacja, tylko dla niej...
Życzliwsi każą przynieść legitymację w ciągu 7 dni, ale i to nie przeszło. Ewidentnie miała zespół niespełnienia życiowego. Nic nie dało się utargować.
Zadzwoniłam po Bobra, bo teraz logistycznie, załatwienie pieczątki w Koninie to przedsięwzięcie kilkugodzinne, ale obwiózł mnie, załatwiłam co trzeba, nota bene zostałam uznana za swoją mamę, i do szpitala po raz kolejny. Tam  już wszystko poszło prawie dobrze.
Prawie, bo z numerkiem 4 byłam na miejscu po dziesiątej i okazało się, że to już zakrawa na skandal! Toż to już 17, 18 i 11 czekały! Panią z 17 przepuściłam, bo jeszcze miała okulistę. Reszta oczywiście mnie tam z błotem mieszała, dopóki ich nie przywołałam do porządku. Zresztą Pani z 17 mi pomogła ;).
No.
Z ciekawostek, na wycięcie migdałków się nie zgodziłam. Czuję się z nimi dozgonnie związana. I basta.

W drodze z Urzędu pracy, w którym otrzymałam cudowną pieczątkę, weszłam do Skarbówki po pit, bo pomyślałam, że w zasadzie mogę go złożyć, ale była taka kolejka, że wzięlam tylko formularz i postanowiłam go wysłać pocztą. Wypełniłam, usiłowałam sobie przypomnieć potrzebny adres, kupiłam znaczek, kopertę, włożyłam i nie pytajcie czemu zaadresowałam w następujący sposób:
Powiatowy Urząd Pracy
ul. Zakładowa 7a
62 - 510 Konin
dopisek: PIT.

I nie wiedziałabym nic o tym, gdyby dziś do babci (mój stary nr kontaktowy) nie zadzwoniła kobitka i nie zapytała dlaczego wysłano pit do PUPu...? Ano pewnie dlatego, że tego dnia  przeszłam traumatyczną nerwówkę, związaną z cudotwórczą pieczątką, potrzebną z tejże instytucji...


Generalnie, doszłam do wniosku, że chyba powinnam zmienić kolor włosów na wcześniejszy, bo to co jest moim roztrzepaniem i chaotyczną osobowością, co nie znaczy, że nielogiczną, ludzie mogą nazwać po prostu blondynką, idiotką, kretynką... A takiego uproszczenia nie zniosę.

Bo, summa summarum, irytujący jest fakt, że inaczej patrzy się, na blondynkę, inaczej na brunetkę, robiącą paznokcie 3 godziny. Obie tracą czas na duperele, ale! blondynka, pfi, czcza lala, brunetka po prostu chce dobrze wyglądać. Przynajmniej ja to to tak postrzegam...
BTW, niech nikt lepiej nie pyta, ile czasu niewprawionemu zajmuje francuskie pedicure...

Aaaa, i jeszcze dialog z wczoraj...

Wrócił Zając i Damian mówi jej, że ma nowy telefon.
Zając odpowiada, że fajnie. Ok.
Tylko Damian już nerwowo, chcąc pokazać odrzekł:
- No ale to jest iPhone...
- Na mnie wrażenia nie nie zrobisz. Bo ja się nie znam. - powiedział Zając. :D

Odnośnie Damiana, w jego świecie występują czasem dziwne przedmioty, które muszę identyfikować po kontekście lub dźwięcznym podobieństwie do czegoś... I tak też mamy salaretki oraz butalerki... :D
Pewnego pięknego dnia, pakując się do domu, zapytał gdzie jest ta salaretka, w której były zimne nóżki... 
Dziś natomiast, rano, "z auta, wysiadło pięciu maturzystów i mieli identyczne gangi, wszyscy jednakowo, no tu włożone w te, białe no, jak to się nazywa?..."
- Butonierki Słonko (choć nie do końca o to chodziło)
- No, no butalerki! 
- Butonierki.
- No przecież mówiłem, butonierki.

Wyłuskać coś z każdej doby... Bezcenne.
I tak też leci dzień za dniem... Każdy już majowy... Coraz bliżej lato.