wtorek, 21 grudnia 2010

I po praktykach. Na szczęście.
Zostały ze mnie tylko pryszcze i kilkadziesiąt kilogramów mięsa, z którego wyparowała energia życiowa.
Kurwa.
Przeciętny gimnazjalista to nic innego, jak chodzące, skompresowane chamstwo i cynizm. Na trzydzieści osób w klasie, dwadzieścia siedem ma wszystko w dupie. No i niech ma. Matmę też miewałam głęboko w zadzie, ale nauczyciel to był autorytet, jakiś tam. Człowiek, do którego należało odnosić się z szacunkiem.

Tymczasem dziś, po 8 czy 9 latach wchodzę do szkoły i widzę, że nauczyciel to zastraszona marionetka.
Po pierwsze nic kurwa nie można zrobić z bandą roztrzepanych gówniarzy, bo mają orzeczenia, że na przykład ADHD jest. Jak ja miałam ADHD, dostałam porządny wpierdol i znikała nadpobudliwość, dysleksja, kłopot z tabliczką mnożenia i dzieleniem pod kreską.
Jedynka była jedynką, bez popraw, a olewusów nic tak nie motywowało, jak NIENEGOCJOWALNY kapeć na półrocze.
Za pyskówkę na lekcji leciało się na dywanik do dyrektora i wzywano rodziców. A rodzice słuchali, w domu profilaktycznie opierdalali, pilnowali i jakiś spokój był.

A teraz? Tego się nawet opisać nie da. Liberalizm to za słabe słowo. Totalna rozpierducha. Brak dyscypliny. Brak szacunku do czegokolwiek. A moje narzędzia OBRONY są arcygenialne, arcymocne, gimnazjaliści drżą! Uwaga! Co najwyżej minus, jedynka za pracę na lekcji,  punkty za zachowanie, do 40 w ciągu zajęć, a w konsekwencji nic nie dają, bo i tak, gamoń jeśli się zacznie starać, na 2 tyg przed wystawieniem ocen ma prawo wszystko poprawić, chuj, że trzy miesiące dłubie mi na lekcjach w nosie, łyka babole i przeszkadza.
A jak będę konsekwentna - zostałam ostrzeżona - czeka mnie wieczna wojna z rodzicami, później dyrektorem, i kuratorium będą straszyć...

No ja pierdziele... 
Jak w każdym gimnazjum, szkole tak będzie, to ja muszę się przekwalifikować. Zamiast wytykać "niekompetencje" nauczycielom, może zaczną kurwa weryfikować wiedzę  gamoni, skonfrontowaną z tymi, co się uczą się, jak należy.
A skoro powszechnie wiadomo, że gimnazjum to najcięższy etap, dlaczego statuty i całą reszta ustaleń jest tak pobłażliwa? No błędne koło jakieś...
Ja tam nie zamierzam się jakoś namiętnie dostosowywać.
Dyktować mogą mi co najwyżej listy lektur i plany wynikowe. Dostosować mogę się do szkoły, ale już nie do rozpierdolnika.
I tak mi dopomóż Bóg.

czwartek, 11 listopada 2010





Dawno mnie tu nie było!
Wracam, jako dumna studentka piątego roku. Indeks zdałam w imponującym terminie, tj. wczoraj, 10 listopada. Celebracja oddania go do rąk Pani Dziekanatowej wzbogacona została nowym obyczajem, mianowicie musiałam napisać na śnieżnobiałaej kartce, najlepiej własną krwią, podyktowaną, jakże wzniosłą klauzulę:

Zwracam się z uprzejmą prośbą  o wstrzymanie procedury skreślania z listy studentów i przywrócenie mnie w poczet studentów piątego roku.


W przeciwieństwie do zeszłorocznych zmagań, tym razem obyło się bez uszczypliwości ze strony Pań Dziekanatowych, których arogancja jest wprost proporcjonalna do tuszy.
Na zakończenie wizyty, nie wiem czemu, może dlatego, że przypomniała mi się sentencja z pamiętnika, napisana przez mojego wujkobrata, postanowiłam się uśmiechnąć, podziękować i życzyć miłego dnia, tak, tak Paniom z dziekanatu...
Skutków mojego zachowania nie da się opisać słowami... Trzy pary oczu w chuj zdziwionych, i jedno oschłe "dowidzenia" tej, co mnie "obsługiwała".

Uprzejmość i życzliwość - awangarda w dziekanacie...





A sentencja, o której wspomniałam, brzmiała następująco:

Dobro i zło należy pamiętać wiecznie. Dobro, ponieważ wspomnienie, że kiedyś nam je wyświadczono, uszlachetnia nas. Zło, ponieważ od chwili, w której nam je wyrządzono, spoczywa na nas obowiązek odpłacenia zań dobrem.

wtorek, 5 października 2010

Wspominki. Liceum.

Nie umniejszając sympatii do czasów gimnazjalnych, jednak licealne bardziej zapadły mi w pamięci...
Może dlatego, że szaleńczo zrywało się zakazane owoce...
Od kilku dni uśmiecham się do wspomnień, a przyczynkiem są moje praktyki.
Gdyby tak chronologicznie przejść przez każdą klasę, można by z mojej pamięci wyłuskać wycieczkę, bodaj do Wrocławia, podczas której pierwszy raz byłam w teatrze i zakochałam się od razu! Wtedy też na tyłach autokaru, pojednawczo, zapoznawczo, integracyjnie oraz hucznie rozlewała się  zza pazuch kolegów i koleżanek wódka!

Potem... chyba dyskoteka szkolna, jedyna zresztą podczas naszego pobytu w szkole średniej. Ale jaka! Pierwszy raz upiłam się i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że widziałam dźwięk, który odbijał się od kafelków w toalecie. Co więcej! Aby zneutralizować zapach alkoholu, dołożyłam wszelkich starań: żułam gumę, ssałam miętówki, był nawet hools, w końcu lizanie mydła... Fe! Do tej pory pamiętam ten "smak" i zdecydowanie to najgorsza rzecz, jaką miałam w buzi:P

Dalej... działki! Oj... Nawet teraz nie mogę powstrzymać śmiechu.
Primo - pierwsza nalewka, wyskubane 5,20 po złotówce na łebka.
Secundo - faza. Zawiśnięcie na furtce, przewieszenie się przez siatkę, nie pamiętam jak uzbierany najpiękniejszy bukiet kwiatów w moim życiu, Chażol do tej pory nie chce mi powiedzieć, jak tego dokonałyśmy, pewnie sama nie pamięta, choć twierdzi inaczej;)
Tertio - trzydziestostopniowy upał, a ja zawinięta w koc, pod wisienką, niczym kokonik, doprowadzałam się drogą snu do stanu MWDD ('mogę wrócić do domu').
Quatro -  jak już do tego domu wróciłam i ściągnęłam chustę z głowy, okazało się, że i Słońce pozostawiło wyraźne ślady na mojej buźce.

Wypad na działkę Karolci, pod Koninem !
Pierwszy raz zbratałam się z maryśką - wraz a Agą, na ogromnym materacu zaczęłyśmy śmiać się z gwiazd, przez gwiazdy albo do gwiazd, nie wiem...:) Potem robienie żółwia w zbożach, rower, który okazał się dręczycielem, w końcu rozmowa o orgazmach, pakowanie śpiwora i zwichnięta kostka...

Aj! Wycieczka! Do Brodnicy! Mój ulubiony śpiwór, który odjechał w dal, syry Błażka przed moją twarzą, noc na huśtawce, "PIERZAKI !!!", kankan na suficie, rola dyrygenta ptasiej orkiestry, w końcu "tajne" wynoszenie butelek - akcja sprzątania po biwaku, klasowa droga na stopa do Brodnicy, żeby zdążyć na pociąg i zmęczenie - mimo wszystko ukoronowane uśmiechem...

Musztra przed lekcją z przysposobienia obronnego, kiedy przez przypadek, sprowokowana przez Madzię, która lubiła łapać mnie za tyłek, złapałam kolegę za jajka, chcąc "jej" oddać, pech chciał, że tylni rząd musiał  przesuwać się właśnie o jedną osobę... 

No i jesio pielgrzymka przed maturami do Częstochowy, jakby nie było, punkt zwrotny z mojej znajomości z Damianem!

Mogłabym tak pisać w nieskończoność...
I jeszcze jedno...
W naszej klasie zabrakło dwóch osób. Dziś nie ma już Ich z nami.
Z jedną byłam bardzo zżyta, ale poróżniła nas ludzka zawiść i twarde charaktery... Za twarde na słowo "przepraszam", które niestety nie zdążyło paść...
Puenta będzie banalnie prosta. Podanie ręki naprawdę kosztuje znacznie mniej, niż dozgonny wyrzut sumienia...

środa, 29 września 2010

Zadżipiesowana


No i stało się.
Wczoraj.
Wrześniowy, ponury, zimny, deszczowy wieczór. A w sercach gorąco.
Damian zabrał mnie do teatru na sztukę "Ożenek".
Po przedstawieniu zaprosił na kolację, do restauracji. Zjedliśmy pyszne kalmary i polędwiczki. Kiedy powiedział, że ma jeszcze jedną niespodziankę, rzuciłam bezmyślnie tekst : Tylko mi z pierścionkiem teraz nie wyskakuj. No i kurcze wyskoczył... !
Nie wiem, jak zapytał,  co odpowiedziałam... Wiem, że się zgodziłam - pamiętam tylko strach i radość w Jego oczach. I kelnerkę, która zauważyła co się właśnie wydarzyło, bo przyniosła nam drinki ze świecą, życząc szczęścia... No i cichutko, dyskretnie przeżywaliśmy tę chwilę. Magiczna...
Wychodząc, podeszliśmy do stolika przy którym siedzieli aktorzy, nota bene znani nam i grający w "Ożenku". Podziękowałam za przedstawienie i dodałam, że zostanie nam w pamięci, bo chwilę po nim, w restauracji pod tą sceną mój chłopak poprosił mnie o rękę, i mam nadzieję, że nie ucieknie przez okno (zakończenie spektaklu)!
O mało nie rozlały się do kieliszków hucznie zamówione przez jednego z Panów szampany!, ale nie chcieliśmy nadużywać gościnności. Zresztą to był nasz czas.

Nigdy spacer mokrymi ulicami nie wydawał mi się tak intymny. Szliśmy pod rękę, elegancko ubrani, świeżo zaręczeni, mijali nas ludzie i nie mieli pojęcia co się dzieje. A my milcząc, tylko wymienialiśmy się spojrzeniami, uśmiechami, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Dziękuję, że kochasz mnie taką, jaką jestem.

wtorek, 28 września 2010

Na chwilę



Szceść, może siedem lat temu napisałam "wiersz":


Na złość - nie wiem komu
poobgryzałam paznokcie.
I już nie będę o nie dbała.
Rzuciłam szyszką o drzwi
i wytarłam nos w pidżamę.

Przestałam płakać.

Sformułowałam sobie na koniec puentę:
Ludzie ludziom potrzebni są tylko na chwilę.

...i znów siedzę bezradna,
nie mogę powstrzymać łez
- wciąż nie rozumiem,
jak można tak zadrwić z człowieka.



Nie wiem, jak kto oceni wartość artystyczną. Nie interesuje mnie to. Bo i nie o to chodzi.
Składając linijki, naprawdę płakałam i naprawdę osmarkałam rękawy. Wtedy pierwszy raz doświadczyłam egoizmu połączonego z bezmyślnością.
Sytuacja była banalna, tysiąc nastolatek na sekundę to pewnie przechodzi.
Wybrałam się z kolegą na koncert, kolega mi się podobał, kolega wypił za dużo, koledze zebrało się na czułości, ja jednak niepewna swych wdzięków byłam zimna obojętna, kolega pożegnał się, robiąc mi nadzieję, po czym milczał tydzień, dopóki do niego nie napisałam. Odpowiedź była bardzo bolesna, bowiem wprost mówiła, że to nie powinno się stać, nie ma znaczenia, nie ma mi nic do powiedzenia i takie tam...
Wtedy Ludzie ludziom potrzebni są tylko na chwilę odnosiło się do zawodu miłosnego.
Dziś już nie tylko.
Ludzie zaczynają mnie przerażać.
Egoizm sprytnie kamuflują pod maską altruizmu.
Prosta empatia to zabieg nie wart zachodu.
A łańcuszek bezmyślnych czynów przyprawia mnie o wytrzeszcz oczu i wstrzymanie procesu analizy, bo ciężko pewne rzeczy pojąć...

Nie stajemy ze sobą na równi. Nie liczymy się ze sobą. Z uczuciami.
Każdy w promieniu trzydziestu centymetrów czy kilometra, staje się obiektem konwencji marionetkowej - może i nieświadomie ale z chęcią byśmy nim podyrygowali, pobawili się, wzięli to, co nam potrzebne, a jak pacynka staje się niewygodna, kłopotliwa, nudna, no to ciach na bok, po co się męczyć.Nawet z szacunkiem nie potrafimy jej odłożyć... Nie wspomnę o nie braniu do łap zabawek, którymi jednak nie potrafimy się bawić.

wtorek, 14 września 2010

Półtora metra czterdziestopięciokilogramowego stresu. Oto co ze mnie zostało.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Pretensjonalnie

Nastał taki czas w moim życiu, że wypada nazwać stan rzeczy po imieniu.
Zrobiłam się jak takie "ciepłe gówno wysrane za stodołą".
Nieporadna, zrzędliwa, marudna, mam w głowie chaos, brak mi słów, żeby nazwać rzeczywistość i kreatywności, by ją ogarnąć.

Męczy mnie polska atmosfera. Męczą mnie polskie realia. Demotywuje polski klimat.
Razi mnie pogoń za pieniędzmi, wkurza protekcja, obrzydzają brązowe noski.
Wkurwiają mnie kredyty, które trzeba brać na 50 lat, żeby uwić sobie domowe gniazdko, w którym chce się stworzyć rodzinę. Do szału zaś doprowadza mnie fakt, że nie jestem głupim człowiekiem, a pewnie po studiach będę zarabiać 1200zł. Jeśli w ogóle znajdę pracę.

Niczego nie można zrobić spokojnie, bez stresu, pośpiechu, harówki. Nie chcę za 30 lat mówić swoim dzieciom, że to, co mają to moja KRWAWICA i URABIANIE ŁAP PO SAME ŁOKCIE. Nie chce być człowiekiem zmęczonym życiem, rutyniarzem, robotem zaprogramowanym na: praca - obiad - sprzątanie - kolacja - spać - praca - obiad - sprzątanie- kolacja - spać i tak jeszcze 3 tury, by w weekend nadrobić prasowanie, pranie firan, pościeli, ścieranie kurzy i spacer z psem. Jeśli tak będzie wyglądać moje życie stanę się przeciętnym, zgorzkniałym i zawistnym Polakiem. Wiecznie chorym, niezadowolonym, zazdrosnym. A jestem na najlepszej drodze do tego wszystkiego... [sic!]

Ja oczekuje od życia więcej.
Wymagam spełnienia, pasji. Wymagam godności, poszanowania. W końcu uśmiechu, którym będę kończyła każdy dzień.
I niech mi nikt nie mówi, że takie rzeczy generuje się samemu...

Chcę uczyć.
Nie będę skromna w tym momencie - mam powołanie. I co. I gówno.
Etaty nauczyciela języka polskiego zapewne obsadzone są w szkołach na następne dwa pomamine pokolenia. I teraz kombinowanie... Gdzie się jakoś dostać, jak się dostać, do kogo iść, czyli w sumie zezowate szczęście. Albo się trafi, albo nie. Nie spełnię się zaś w odzieżowym...

Pasja. Niop. Dostanę pracę, niech się stanie.
Wypłata pewnie przez lata będzie taka sama, a potrzeby wciąż rosną. Ja niestety mam niedobrą przypadłość zauważania nieadekwatności wynagrodzenia do starań, jakie wkładam w to co i jak robię. I się wtedy wkurwiam. Po latach nastu i pasję w takich warunkach może coś strzelić.

Godność. Nawet w konstytucji mi ją zapewniają! Generalnie mogę wydrzeć ten fragment i podetrzeć sobie nim dupę. Chyba tylko wtedy w tym państwie będę czuła się godnie.
Bo jak tu mówić o godności, kiedy wspomnę czasy zasiłków, jakie mama dostawała na życie. 300zł we wrześniu dla przykładu. Nakarm, kup wyprawkę do szkoły, ubierz, zapłać rachunki. Godne traktowanie czteroosobowej rodziny. Godnie się czułam mając w piórniku długopis, ołówek i gumkę. Niegodnie już się miewałam, kiedy przyszła lekcja plastyki, a trzeba było przynieść pastele. Zwyczajnie nie było na nie pieniędzy. I jak tu dostać 5 wyciskając kolor z kredek świecowych...?!
Nie wspomnę już o traktowaniu żółtodzibów w pracy. Na uszach trzeba stanąć, żeby nie zdeptali, nie stłamsili. Chyba, że ma się dupoliźny charakter albo dobre drzewko genealogiczne, wtedy takie problemy nie wchodzą w rachubę.

No i uśmiech.
Chciałabym zasypiać z myślą, że kocham i jestem kochana. Że mam zdrowe dzieci, a w życiu robię to, co uwielbiam. Że mogę sobie pozwolić na wycieczkę na Bora Bora, zabierać rodzinę do kina, kupić 3 kg polędwicy, dobre wino i nie liczyć przy tym złotówek... Że mogę wyjść na balkon, Boże daj - podwórko!, z kubkiem pełnym kakao, usiąść i cieszyć się zapachem maciejki.
Tyle chcę od życia. Tak naprawdę wcale nie dużo. Takie życie należy się każdemu dobremu człowiekowi.
A jednak. Tak zorganizowaliśmy sobie polski świat, że trzeba się nieźle nagimnastykować i stracić wiele lat życia, by poczuć się po prostu szczęśliwym.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Znalazłam


"By być szczęśliwym - brakuje nam tylko obyśmy zdali sobie z tego sprawę."

poniedziałek, 2 sierpnia 2010







"Teraz jestem duży i wiem,
że w życiu piękne są tylko chwile,
dlatego czasem warto żyć,
dlatego czasem warto żyć..."


                                                            Dżem



Nie każdy rodzi się w czepku.
Nie każdemu też życie z górki pisane.
No i niestety, nie jest też tak banalnie, jak się lata temu wydawało. Nie wszystko można, nie zawsze można, jeśli w ogóle można...
Optymizm znika, rutyniarstwo chwyta w swoje łapska i tylko czasem można się na moment wyswobodzić.
To są chyba właśnie te chwile, o których Rysiek śpiewa...

W ogarnianiu rzeczywistości, która zwykle płata takie figle, że się czasem w czerebku nie mieści, trącam o hipokryzję. Nie lubię  zawieszenia między "będzie dobrze", "musi być dobrze" a "ja pierniczę, beznadzieja", "kiedy to się skończy". 
Nauczyłam się już jednak pokory. I cierpliwości. Chociaż ciężko panować nad emocjami, kiedy obok widzi się beztroskie uśmiechy. Czekam na lepsze. Cieszę się każdą radosną chwilą. 
Wspominam morze, zachód Słońca w objęciu chłopaka, wiatr, który ścigał się ze mną w puszczaniu baniek mydlanych, szum, plaża, która wydaje się nie mieć końca, ciepły piasek pod stopami...
Koję zmysły. W miejskim chaosie wyłapuję ciszę. Nocą czasem słucham świerszczy. Moje oczy cieszą nawet walce zbóż, mieniących się w Słońcu czy czarny kot, niby punkt w zielonej, rozległej płachcie trawy.
Bezcenne są uśmiechy przyjaciół, spotkanych po długiej przerwie, pogrillowe zawroty głowy, widok Babci z wałkami na głowie, siorbany z łyżeczki krupnik, herbata w szklance z koszyczkiem, lody z Siostrą i Jej Chłopakiem, smak placka prawie Teściowej, wieczorna lampka wina z Damianem, i pies, który radośnie macha ogonem i wiecznie żebrze o te ukochane głaski.
A między tym wszystkim drapie gdzieś w środku niepokój, jak tu się za grosze utrzymać, co będzie we wrześniu, jak z sesją, praktykami, pracą, czyli bala bala troska symfonię gra... 

Ale już mam to w nosie. Co ma być, to będzie.
Niestety, takie czasy, że jak się nie wyłapie fali chillout, to można zwariować...








sobota, 10 lipca 2010

Taki fant dla jednej Blogerki;)

Że niby "Kobieta Bogu nie wyszła..." ;)

czwartek, 1 lipca 2010

Wreszcie! Wreszcie! Wreszcie!



Jutro będę śpiewać tak:


Było morze, w morzu kołek, a na kołku był wierzchołeeeeek!
Na wierzchołku siedział Qsiak i nóżkami przebierając śpiewał tak:
Mój Bałtyku kochaniutki, 
przybył stworek Twój maluuuuuuutki!
Słońcem muskaj i pieść falą, 
co bym już nie była biaaaaałą!


Laaaalala... Laaaalalala, lalalala, lala....


Jest chillout.... wreszcie, wreszcie, wreszcie... Chociaż na chwilkę oderwać się od codzienności...

niedziela, 27 czerwca 2010

Tydzień niebanalny.
Jak na Qsiaka przystało, wszystko nabiera odwrotności.
Ludzie zaczynają odpoczywać, a ja ruszam pełną parą. 
Uczę się na nowo ujarzmiać dzień. Przez ostatnie sześć dni, udało mi się jeno w czwartek.
Zaczęłam pracę. Nie taką byle jaką, bo w banku. Dorywczo. Może, a nóż, kto wie, z perspektywą. A może nie... W każdym razie, wstaję co dzień o 6, powinnam kończyć o 16, ale dobroczynnie albo pańszczyźnianie - zależy od punktu widzenia- siedzę dłużej.
Co robię... Hm... Wklepuję dane do komputera. I tu jest pies pogrzebany. W sumie co dzień, średnio ok 9 godzin siedzę na dupie i wpisuję albo "weryfikuję" informacje z kwestionariuszy. Nazwy kolumn znam już na pamięć, niektóre PESELe i nazwiska zresztą też;). Pocieszam się, że żółtodziobom daje się takie misje na początek.
Co by się nie działo, po pierwszym dniu dostałam odparzeń na zacnej, bo 11 godzin siedzenia, niemal bez przerwy, jeszcze nie doświadczyła. W tym samym dniu zresztą też zaczęła się seria snów traumatycznych, czyli co dzień przez te niewystarczające parę godzinek, podczas gdy powinnam twardo spać i wypoczywać, ja przeglądam papiery, uzupełniam, wklepuję personalia, wypisuję formularze, przeglądam segregatory, przeżywam i w związku z tym guzik ze spania. Chociaż i tak nic nie pobije conocnego układania kiełbasek w rządeczkach, po tym, jak przyszło mi kiedyś w sklepie "stać na wędlinach". W tych snach nawet wtedy śmierdziało kiełbasą. Fe.
Po powrocie do domu, nie mam już nawet sił kiwnąć palcem, bo rutyniarstwo zabija we mnie wszelką chęć do życia. Zjadam obiadek, który robi Damian, przebieram się w pidżamę, i o godzinie 22 zwykle odpływam. Z wyrzutem sumienia, że tak nie może być!.
Przecież trzeba posprzątać, coś jeszcze ugotować, wyjść na spacer, koncert, poczytać...
Więc chyba we wstępnej fazie ujarzmiania dnia, muszę sobie wymyślić jakieś niezobowiązujące dopalacze. Może kawa, biedronkowe PewerBe, czaj jaki czy co...
W każdym razie, byle do września.

A. I jeszcze coś. Niech mnie siły wszechmocne bronią od szpitali. I niech kurwa mać zrobią coś z tą służbą zdrowia.
To, ze miałam ścinę z zajebiście nieuprzejmą kobietą w rejestracji, ciul. To, że czułam na sobie złośliwe spojrzenia tetryków, też przeżyję. To, że pani pielęgniarka tak mi wjebała igłę, że przez cały dzień nie mogłam ręki wyprostować, przeboleję.
Ale nie wytrzymałam, jak rodzina pokłóciła się, bo lekarz wypisał złe skierowanie i kompletnie nic nie dało się z tym zrobić. Przyjechali z niemowlakiem z jakiejś wioski, czekali pod pracownią foniatrii od samego rana, żeby usłyszeć, że dziś nie wejdą, bo na karteczce nazwa szpitala się nie zgadza czy coś tam, w każdym razie to był detal. I teraz jakaś życzliwa pielęgniarka poradziła, żeby zadzwonili do swojej przychodni i poprosili o przefaksowanie właściwego dokumentu. Już jest napięcie i nerwy. Dzwonią i się dowiadują, że nie ma faksu w tamtejszej placówce i trzeba pojawić się osobiście...
I co... Kłótnia, dziecko zaczyna przeraźliwie płakać, bo wyczuło stres, mąż z żoną rzucają w siebie "kurwami dlaczego" i tyle z leczenia maleństwa tego dnia... Matka płacze, dziecko płacze, ojciec dalej kurwuje, ja zanoszę się łzami. A wybucham, jak koło mnie, z bloku operacyjnego wywozili dzieci po zabiegach. I ci rodzice trzymający poręcze od łóżek, kurczowo, patrzący na malucha, który powinien biegać, śmiać się beztrosko, a leży i trzeba go wybudzać z narkozy... Cholera, no nie da się zachować zimnej krwi.

Yh, czasem widzę i czuję za dużo. Nie wiem, czy to dobrze. Jakoś odnoszę wrażenie, że ignorantom i lekkoduchom żyje się lepiej.

niedziela, 13 czerwca 2010

Drakońskie sny



Miałam dziś parszywy sen.
Dawno takich, z serii "drakońskie" nie było...
Śniły mi się jakieś ciernie - uschnięte krzaki róż. Odgarniając je, wbił mi się w kciuk kolec i szybko został wchłonięty do wnętrza, tak, że nie zdążyłam go nawet wyciągnąć. Palec zaczął puchnąć, nabrzmiał od krwi, rana pękła wzdłuż.
Usiłowałam go wycisnąć, napęczniałe mięśnie pękały w środku, zaczęłam dłubać w tej ranie, rozszerzać ją, ale palec zrobił się tak opuchnięty, że nie można było kolca zlokalizować... Nic z rany nie wyciekało, wszystko działo się wewnątrz, skóra tylko robiła się lekko żółtawa, pomarszczona, wysuszona, szorstka, pęknięcia lekko broczyły krwią. Kciuk był zapuchnięty, wstrętny, krew pulsowała, jakby zaraz miała rozsadzić ścięgna, mięśnie, w końcu jakimś cudem, po wyciskaniu i grzebaniu, kolec wydłubałam... Palec bolał...

Ja wiem, że pewnie teraz się uśmiechacie pod nosem, co niektórzy zalecą lekturę Freuda... Tak, coś w tym jest. Nie czułam bólu przez sen a czuję często, wywołał zaś wrażenie obleśności, był plugawy, parszywy. No i pora na sennikowe wyjaśnienie:

KOLEC: sen natury seksualnej, przy czym nie wyklucza się u śniących skłonności do perwersji;
widzieć: zdołasz obłaskawić osobę przekorną i zadziorną;
skaleczyć się: ktoś cię oczekuje z wielką tęsknotą.


Nie będę komentować, bo nawet nie wiem jak... ;)


Często jednak sny sprawiają, że się boję. 
Kiedyś miałam serię snów ciążowych.
Do tej pory, kiedy je sobie przypominam, przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. 

Najpierw śniło mi się, że zaraz będę rodzić. W pokoju była jakaś pielęgniarka, za nią druga... Powiedziano mi, że będą bliźniaki. Już nie pamiętam, któremu dziecku co najpierw się stało, ale jednemu zaraz po wyjęciu odpadła główka, drugie zaś miało powykręcane stopy, było zdeformowane. 
Drugi sen powtarzał się bardzo często z małymi modyfikacjami... Przechodziłam przez ten koszmar w liceum. Śniłam, że jestem w ciąży. We mnie rosło dziecko. W miarę, jak się powiększało, pękał mi np. brzuch i wytryskiwały narządy, wątroba, flaki, tak, żeby dziecko mogło się zmieścić...

Jeszcze jeden, którego nigdy nie zapomnę... Stadion Złotej Jedenastki w Koninie. Okolice szatni... Był tam barak wewnątrz obity boazerią. Siedziałam w środku, tam też bawiło się jakieś dziecko. Wyglądało jak cherubinek. Nagie, złote, kręcone włoski, niewinna twarz... Budynek zaczął płonąć, on chciał uciec i kiedy wybiegł, nagle przed budynkiem wszystko stało się błotem, które zaczęło to dziecko wciągać. Ja byłam wewnątrz tej ziemi, w jakimś szklanym boksie, bezpieczna. Widziałam, jak chłopiec topi się, jego ciało osuwało się po zewnętrznej stronie szyby, tak, że ja patrzałam na jego przerażoną twarz i naprawdę nic nie mogłam zrobić. Widziałam jak się dusi i umiera. 

I pierwszy sen, jaki w ogóle pamiętam. Byłam malutka, miałam kilka lat i wywołał duże emocje, bo kojarzę, że po przebudzeniu zaraz zerwałam się z łóżka i pobiegłam zobaczyć, czy w kuchni TO się faktycznie dzieje. 
Z racji czasu i stanu umysłu nie odtworzę go dokładnie, a jedynie sens. Pamiętam kuchnię, babcię Mirkę i jakąś wiedźmę. Nagle babcia zmarła, na środku kuchni ustawiono trumnę, w której spoczęła, szczelnie zabitą. Wiedźma bawiła się kartami i odprawiała jakieś dymne czary, a po trumnie, w koło chodziły czaszki, takie jak z etykiety denaturatu, ruszały się ziksowanymi kośćmi i się śmiały... MASAKRA, jak tak sobie pomyślę z perspektywy czasu... 

A.No i zęby. Śnią mi się często i zawsze boję się dnia po takiej projekcji mojego umysłu. Wstrętne, kruszą się, próchnieją - nie z próchnicą, a spróchniałe!, wypadają, są czarne lub zielone. Zawsze wtedy albo ktoś umiera, albo ktoś choruje.

Doprawdy, bałabym się specjalistycznej analizy u psychoterapeuty ;).

czwartek, 10 czerwca 2010

Lol...

Dawno nie miałam tak aktywno-dusznego dnia.
I dawno też nie byłam tak pozytywnie zmęczona.
A. No i pogryziona przez komary.

Najpierw pół dnia na uczelni. Tu zajęcia, tu przerwa, więc na obiad, znów zajęcia, znów chodzenie i czekanie za Bursztynem (patrz Damian:). Nabawiłam się ciężkostrawności, dziewczyny pośmiały się z mojego: Witam Pani Ewo..., którym rozpoczęłam mail do pani Prodziekan w sprawie egzaminu, jeszcze zimna cola, która wybawiła mój żołądek od kuleczkowych męczarni...
Po powrocie poszliśmy na Maltę. Zjadłam loda z cukiereczkami i sosem czekoladowym, znanym szerzej jako McFlurry, potem kilka rundek w icehockey'a i dłuuuuga droga do domu pełna śmiechu...
Mały Bursztynek.
No nie w te trowe.
Wtenieteż.
Taniejovat.
Takie lapsusy językowe, które sprawiały, że śmialiśmy się do rozpuku...
O niekontrolowanych pierdkach nie wspomnę;) Długa historia.

Jestem padnięta, ale uśmiechnięta:D
W końcu ciepełko, słońce, spodenki, japonki, uśmiech, brak pośpiechu, wywołanego pizgawicami...
Jesio do pełni szczęścia brakuje mi 2 prac rocznych i kilku egzaminów i morza... Moje morze, już czekam niecierpliwie...

wtorek, 8 czerwca 2010

Sezon japonkowy uważam za otwarty!

Wreszcie.
Maj nawalił totalnie w tym roku.
Czerwiec może się nieco zrekompensuje, spragnionym Słońca ludziom. Sezon japonkowy w każdym razie dziś się rozpoczął. Jakie to cudowne uczucie, jak nie trzeba kisić ciała w od szyi po stopy w ciuchach...

Kilka dni temu  rozpaliliśmy grilla i ognisko!
Udaliśmy się w nadwarciańskostomilowe, niezalane chaszcze, z kiełbachami, pyrami i sałatką, do której nie mieliśmy widelca. Zaczęły nam dokuczać komary i wszelkiego rodzaju latające robactwo, więc postanowłam zrobić górajkę. Jak za starych, dobrych czasów...
Chłopcy oczywiście śmiali się, no bo nierealne, żeby dziewczyna, bez przypału, ot tak rozpaliła ognisko.
Misternie uzbierane, starannie dobrane patyczki budziły śmiech, ilekroć się na nie spojrzeli. Nie wiedzieli, że w zanadrzu są jeszcze gałęzie i deseczki od palet - również odpowiednio dopasowane, bo wielkość paleniska miała swoje określone parametry ;)

No. I kopara chłopcom opadła, bo Zając to we mnie zawsze wierzy. Dostałam rozpałkę, jednak po cóż ona takiemu druhowi, jak ja...
Wytęsknione, wyczekiwane, nie mogło się nie rozpalić! Zresztą, mój żywioł. On mnie kocha, co widać na załączonym obrazku :D
Chłopcy pochylili czoła, pełen szacun, i było już bezkomarowo, bezrobakowo i cieplutko. Do późnego wieczorka...

Ach! Jakże się czułam spełniona i wielofunkcyjna! Trzeba to powtórzyć w większej grupie. I żeby było więcej pyr! No pyszne wyszły...

A' propos mojego zamiłowania do ognia z niebanalną wzajemnością zresztą...
Od zawsze lubiłam z nim igrać. Mówią, kto się czubi, ten się lubi, ja go chciałam ujarzmić, a on mi tssssyt, pach i buch!
Jako trzylatka chyba, odkrywałam fenomen świeczek, ułożyłam je sobie między łóżkiem a szafką, zapaliłam i zrobiłam taki baldachim z kolorowych poduszek z zajebistymi frędzlami! No i się zachwycałam, dopóki się nie zaczęło palić... Babcia przybiegła, omal nie dostała zawału, zaczęła gasić, a na koniec dostałam siarczystego klapsa.
Innym razem bawiłam się w dom. W starej kuchni. Był tam piec, więc sobie przyniosłam do niego węgiel, jakoś  rozpaliłam - z drewienkami, bo zmysł obserwacji miałam i mam najbardziej rozwinięty, więc widziałam, co i jak robił dziadek albo tata. I wszystko może byłoby ok, gdyby piec był połączony z kominem, a ogień palił się nie w popielniku ;) Przyszedł ojciec, bo zobaczył dymowisko i tak mi wlał, że w dom się już długo nie bawiłam.
No. I pora na bezprecedensowe wydarzenie. Wysadziłam kuchnię w powietrze.
Zostałam z siostrą w domu i zachciało nam się frytek. Olej się nagrzał i zapalił. Dziecko w piątej klasie nie wie, że się takich rzeczy nie gasi...wodą.... A Anusia dziecię zaradne całą kwortę, od serca wpakowała w ten zajęty olej... Pamiętam tylko czarną chmurę dymu i ognia, a jak się podniosłam, w pomieszczeniu do siebie nie podobnym, nie było szyb, firany poprzyklejały się do ścian, zresztą się pokurczyły, no i było zimno i czarno ogólnie. I jeszcze pamiętam ojca, jak malował ściany i rzucał mięchem jak nigdy nikt dotąd, bo nie mógł usunąć dobrze ze ścian tłuszczu i mu się pędzelek z farbą ślizgał... :D Teraz się śmieję, ale wtedy mi wesoło nie było ;).
No. Takie to moje perypetie płomienne...

A tak z ostatniej chwili - w ogóle, to jak można dać sobie strzelić 6 bramek... I jak można chcieć jeszcze taki mecz oglądać... Yh.
Dobrze, że mam słuchawki, album Pudelsów, Kuby Badacha i kawałek edytora...

środa, 26 maja 2010

Kurwować mi się chce.


Nie mylić z kurwić.

Pogody nie ma. Rowery jak stały, tak stoją, badminton się kurzy, z piłki zeszło powietrze, bebzol rośnie.  Kurwa, kurwa, kurwa, gdzie to słońce?! Ten upał, żółte motyle - latozwiastuny...

Nawet włosy mi ściemniały, poszedł w użytek opalizujący szatyn - to była zła decyzja. Konsekwencją jest lustrofobia. Czuje się szara, jak połowa tegorocznego mają i jestem przez to pochmurna, jak ostatnie dni. Żeby nie powiedzieć burzowa...


No i nam pakiet w TV zmienili, nie ma żadnego Discovery, TVN 24, NG, CNN i reszty... Za to jest Trwam i WTK. Szal macicy. Kurwa. Mać!

Powódź, znów będą drogie owoce i warzywa, i sruskawki ( nie mylić z truskawkami, prawdziwe są jak jest słoneczko, albo te, co kiedyś u babci w polu rosły) ...
No nie wierzę, że to maj...
Pojutrze miałam jechać z Damianem nad morze. Pojadę kurwa... Palcem po mapie.
Idę spać.

wtorek, 18 maja 2010

Nie chcę się bawić w sądy małe i duże, potrzebne, niepotrzebne...
Fakt, Prozerpina straciła rękę, pokruszyły się gzymsy i zniszczono część wyposażenia ogródków...
Ale, na tyle tysięcy pijanych kibiców, Poznaniaków i innych, na tyle emocji i euforii,  naprawdę straty są minimalne.
Z tego, co mi wiadomo, miasto pozwoliło na przemarsz na rynek, organizatorów jako takich nie było, i przez kilka ładnych godzin, stojąc w miejscu, gdzie wszystko widziałam, nie dostrzegłam, by jakikolwiek strażnik czy policjant upomniał kibiców, że dewastują zabytek! Wystarczyło podejść, poprosić o zejście osiołka, który nie pojmuje, że to stare i kruche...... Jak na niestrzeżoną i niezabezpieczoną imprezę, o tak nieoczekiwanej skali, Poznań nadto nie ucierpiał.
Co więcej, Wiara Lecha wystosowała przed meczem kapitalne pismo do wszystkich, z prośbą o kulturę, po imprezie okazała się równie konsekwentna i mimo, iż nie poczuwają się odpowiedzialni za straty, chcą zająć się zbiórką pieniędzy, które przeznaczą na odrestaurowanie pomników.
Tyle w tym temacie. Czysto OBIEKTYWNIE.

niedziela, 16 maja 2010

Się było, się widziało, się przeżyło! Fotorelacja:)

Wczoraj Lech zdobył Mistrzostwo Polski.
Wielki dzień dla kibiców i sympatyków Klubu oraz dla samych Poznaniaków.
Byliśmy z ekipą, ażeby poświętować i to, co się działo na rynku przerosło nasze najśmielsze oczekiwania...
Starówka pękała w szwach.
Nie było gdzie wetknąć palca i zgroza, jak się siku zachciało. A wiadomo, złoty trunek spożywał prawie każdy. Łoprócz mnie :D Nie musiałam zatem schodzić z ławeczki, na której vis a vis ratusza spędziliśmy kilka godzin. Fakt, że nie przewidziawszy takiej aż fety, założyłam buty na obcasie i wpadałam co jakiś czas w przerwy między deseczkami, nie przeszkodził mi w uwiecznianiu tych wyjątkowych chwil. :D
Co ważne, była kultura.
Jak zawsze trafił się jakiś nagrzany osioł, ale co chciał się z kimś lać, to nawet popychając, machając pięściami, reakcja kibiców była kapitalna: "Gościu, wyluzuj, uspokój się, świętujemy."
Ech...
Życzę każdemu miastu takich kibiców i entuzjastów. Tutaj sympatię do KKSu przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Ponoć płynie we krwi:). Łoby ta tradycja nie zginęła.
Jedenaście zdjęciów posyłam. Ale to tylko kropla w morzu tego, co się działo.

czwartek, 13 maja 2010

BZIK!



Ile jest w stanie zrobić człowiek, by drugi ludek mógł się szczerze uśmiechnąć!
Dostałam od Natalii wielki -ogromniasty bukiet dzikiego bzu! Takiego pachnącego! Wręcz całe gałęzie! :D
Nie wiem, jak to zostało przewiezione PKS-em, ale sprawiło mi tyle radości, że ho!
Dodam, że nawet Ewci na HLP udzieliła się wonna, bzowa atmosfera i powiedziała, że zapach kwiatów przenosi na chwilę w inny świat, wszystko oczywiście w kontekście Traktatu moralnego Miłosza;).
Suma summarum, gdzie bym się nie znajdowała, tam intensywnie bzikowało:D
Obecnie mi bzikuje w pokoju. I będzie jeszcze zapewne przez kilka dni!

No.
Tusiak oszalał na punkcie moich pierogów jeszcze chciałam dodać. Ponoć za nią chodzą... Też zbzikowała;) Trza będzie zrobić :).
Jesio niech Słoneczko wyjdzie zza chmur, i będzie pięknie...

wtorek, 11 maja 2010


Są takie chwile, kiedy czuję się naprawdę błogo. W błogostan zaś wprawiają zmysły, a na zmysły coś działa...
Kilka dni temu, późnym wieczorkiem usiadłam w kuchni, zapaliłam świeczkę, bo przepaliła nam się żarówka. Na szczęście.
Zrobiłam sobie herbatę, spoczęłam przy stole. Wokół pachniało bzem. Czas się zatrzymał. Przypomniałam sobie, jak bardzo kocham bzy, ich woń.
Jak rosły kiedyś tuż za moim oknem dziko, i białe, i fioletowe... Jak zrywałam ogromne bukiety, niosłam do domu wyszukując  trzy- lub pięciopłatkowe kwiatki... Ponoć pochuchane i wrzucone za bluzkę przynosiły szczęście!
Jak rozbierając się do snu, wypruszały się spod ubrania i wyskubywałam je z dywanu, wkurzona sama na siebie, że wierzę w takie zabobony.
Ale jakaż celebracja towarzyszyła wtedy wniesieniu bzu do pokoju, do mojej oazy! Porządek na ławie, odkurzanie, układanie bibelotów jak należy, tylko po to, by przed zaśnięciem lub po przebudzeniu popatrzeć, jak stolik zdobią kwiaty...
Taka to już z lekka zboczona natura estety...
No i zapach... Tego nie zastąpi nic... Wyraźny, wesoły, lekki, rubaszny, krotochwilny, żeby nie powiedzieć figlarny...  Sprawia, że zamykam oczy i uśmiecham się, nie wiedzieć czemu.
Chyba już żadna roślinka tak specyficznie na mnie nie wpływa.

Czekam jeszcze tylko, aż w zbożach pojawią się chabry. Tylko gdzie tu zboża w centrum metropolii... Czasem brakuje mi krajobrazów z dzieciństwa, nierozkopanych, nierozjeżdżonych, nie zobwodnicowanych, po prostu sobie będących, błogich, cieszących oczy. Bo dziś co mam?
Titidy, brumbrumy, bimby, markety, deski, bruki...
I tylko gdzieniegdzie alejki, kępy nieosikanych stokrotek, nieprzycięta trawa, przepychające się krzaki, czyli to, w co człowiek nie wetknął nosa, a co mnie koi, wycisza...

środa, 5 maja 2010

ZKLP: Jak się pit do Urzędu pracy wysyła... Czyli o tym i innych jeszcze ekscesach.



Pojechałam do swojego miasta, do laryngologa, bo szybciej było o wizytę tam, niż tu. Ale zapomniałam, że Konin rządzi się swoimi prawami! O ja niegodna... Córka marnotrawna...

W Poznaniu już niemal w każdej przychodni rejestracja odbywa się za pomocą studenckiej legitymacji, w zasadzie to wg jakiegoś tam rozporządzenia, ta ubezpieczeniowa jest już niepotrzebna...
Więc puściła się Aneczka po 7 rano do szpitala, w 3 przyulicznych sklepach nie mogąc dostać biletu, dopiero zakupiwszy go u kierowcy, pojechała, dojechała, doszła... Na ok. 8.30 miałam wizytę. Wszystko pięknie, cud miód i orzeszki, idę do okienka, że wreszcie, że już, dostanę coś, będę zdrowa... I co? I konińskie gówno. Chciałoby się rzec końskie!, wielkie, śmierdzące.
Trzeba było książeczkę ubezpieczeniową, która leżała w domu i nie była podbita - patrz- nieaktualna. I mimo, że gdzie indziej nie była wymagana, tu bez niej ani rusz. Zaczęłam się zastanawiać, czy to świat jest nazbyt pedantyczny, czy ja do cholery... Bo na nic zdały się argumenty rzucane desperacko już w panią okienkową, z brzuchem większym niż cycki, że legitymacja studencka jest dokumentem, który upoważnia już do rejestracji, że skoro przed tygodniem dostałam skierowanie od lekarza ogólnego działającego w NFZ to kurwa chyba wszystko jest aktualne, bo i uczelnia za mnie składkę opłaca ponoć i w zasadzie może sprawdzić w komputerze, bo przecież jakąś bazę danych mają... A ona, że nie jest centrum informacji... No ja pierdole... I tłumacz babie, że to nie dla mnie ta informacja, tylko dla niej...
Życzliwsi każą przynieść legitymację w ciągu 7 dni, ale i to nie przeszło. Ewidentnie miała zespół niespełnienia życiowego. Nic nie dało się utargować.
Zadzwoniłam po Bobra, bo teraz logistycznie, załatwienie pieczątki w Koninie to przedsięwzięcie kilkugodzinne, ale obwiózł mnie, załatwiłam co trzeba, nota bene zostałam uznana za swoją mamę, i do szpitala po raz kolejny. Tam  już wszystko poszło prawie dobrze.
Prawie, bo z numerkiem 4 byłam na miejscu po dziesiątej i okazało się, że to już zakrawa na skandal! Toż to już 17, 18 i 11 czekały! Panią z 17 przepuściłam, bo jeszcze miała okulistę. Reszta oczywiście mnie tam z błotem mieszała, dopóki ich nie przywołałam do porządku. Zresztą Pani z 17 mi pomogła ;).
No.
Z ciekawostek, na wycięcie migdałków się nie zgodziłam. Czuję się z nimi dozgonnie związana. I basta.

W drodze z Urzędu pracy, w którym otrzymałam cudowną pieczątkę, weszłam do Skarbówki po pit, bo pomyślałam, że w zasadzie mogę go złożyć, ale była taka kolejka, że wzięlam tylko formularz i postanowiłam go wysłać pocztą. Wypełniłam, usiłowałam sobie przypomnieć potrzebny adres, kupiłam znaczek, kopertę, włożyłam i nie pytajcie czemu zaadresowałam w następujący sposób:
Powiatowy Urząd Pracy
ul. Zakładowa 7a
62 - 510 Konin
dopisek: PIT.

I nie wiedziałabym nic o tym, gdyby dziś do babci (mój stary nr kontaktowy) nie zadzwoniła kobitka i nie zapytała dlaczego wysłano pit do PUPu...? Ano pewnie dlatego, że tego dnia  przeszłam traumatyczną nerwówkę, związaną z cudotwórczą pieczątką, potrzebną z tejże instytucji...


Generalnie, doszłam do wniosku, że chyba powinnam zmienić kolor włosów na wcześniejszy, bo to co jest moim roztrzepaniem i chaotyczną osobowością, co nie znaczy, że nielogiczną, ludzie mogą nazwać po prostu blondynką, idiotką, kretynką... A takiego uproszczenia nie zniosę.

Bo, summa summarum, irytujący jest fakt, że inaczej patrzy się, na blondynkę, inaczej na brunetkę, robiącą paznokcie 3 godziny. Obie tracą czas na duperele, ale! blondynka, pfi, czcza lala, brunetka po prostu chce dobrze wyglądać. Przynajmniej ja to to tak postrzegam...
BTW, niech nikt lepiej nie pyta, ile czasu niewprawionemu zajmuje francuskie pedicure...

Aaaa, i jeszcze dialog z wczoraj...

Wrócił Zając i Damian mówi jej, że ma nowy telefon.
Zając odpowiada, że fajnie. Ok.
Tylko Damian już nerwowo, chcąc pokazać odrzekł:
- No ale to jest iPhone...
- Na mnie wrażenia nie nie zrobisz. Bo ja się nie znam. - powiedział Zając. :D

Odnośnie Damiana, w jego świecie występują czasem dziwne przedmioty, które muszę identyfikować po kontekście lub dźwięcznym podobieństwie do czegoś... I tak też mamy salaretki oraz butalerki... :D
Pewnego pięknego dnia, pakując się do domu, zapytał gdzie jest ta salaretka, w której były zimne nóżki... 
Dziś natomiast, rano, "z auta, wysiadło pięciu maturzystów i mieli identyczne gangi, wszyscy jednakowo, no tu włożone w te, białe no, jak to się nazywa?..."
- Butonierki Słonko (choć nie do końca o to chodziło)
- No, no butalerki! 
- Butonierki.
- No przecież mówiłem, butonierki.

Wyłuskać coś z każdej doby... Bezcenne.
I tak też leci dzień za dniem... Każdy już majowy... Coraz bliżej lato.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Sz[ał!] przedwyborczy


Ludzie mają ludzi za debili.
Ludzie robią z ludzi debili.

Szliśmy dziś z Damianem deptakiem na Półwiejskiej. Gwar, spacerowicze, ulotkarze, ulotkarze, ulotkarze, ankieterzy i nagle pach! Kobita z kartką i :

- Podpiszą się Państwo na liście?

Pytam - ale czyjej?!

 - Andrzeja Olechowskiego!

Damian kręci głową, że nie, ja mówię grzecznie, że na Olechowskiego nie będę głosować i co usłyszeliśmy?

- A co to za różnica! I tak się gdzieś trzeba podpisać i tak!!!

Po pierwsze pod niczym nie trzeba się podpisywać. Po drugie, nawet nie trzeba iść głosować. Po trzecie różnica jest.
Herbata kupiona za 1.99 w Biedronce smakuje inaczej niż Lipton czy Dilmah... Tak samo gacie zakupione na bazarze za 2,50 z reguły prują się szybciej niż te z Triumpha, i do jasnej ciasnej buty z giełdy rozwalą się prawdopodobnie szybciej niż Adidasy...!  Nie trzeba być inteligentem, żeby znać teorię różnic!
Nie jestem ignorantką, żeby mazać w podetkniętych tabelkach swoje imię i nazwisko, bo podaje mi się długopis do reki. Nie zatrzymaliśmy się na etapie rozwojowym homo erectusa tylko do cholery homo sapiens sapiens... Do czegoś to zobowiązuje i mnie, i koleżankę partyjną Olechowskiego. Dodatkowo przydałoby się tej Pani kilka zasad savoir - vivre, bo jej zachowanie było po prostu żenujące.

Abstrahując, wszystko powoli wraca do starego porządku, z tą różnicą, że w szafie piłka do siaty już domaga się boiska i kilku chętnych, badminton od niedzieli jest w stanie gotowości, ciuchy na półkach zostały przetasowane i lekkie, zwiewne są  pod ręką, grill też już w użytku, więc nie pozostaje nic innego, jak tylko cieszyć się wiosną, małymi stokrotkami, zdobiącymi  błogozieloną trawę, patrzeć, jak wszystko w koło kwitnie, czytać Wojaczka nad rzeką, wreszcie czekać na tasze z truskawkami !!!, na słodkie brzoskwinie, nektarynki i czereśnie, wyprawy nad jeziorko i może morze, moje kochane morze...

Do lata, do lata, do lata piechotą będę szła...

piątek, 23 kwietnia 2010

Z kroniki ludzkich przpadków...


Jeden miesiąc a wydarzyło się tyle, że mi łeb puchnie.
Ale co by się nie działo, nauczyłam się kilku ważnych rzeczy.
Po pierwsze, primo: nigdy nie mówić, że "już gorzej być nie może".
Po drugie, primo wolę swoją skromność i zakompleksienie niż zadufanie, pyszałkowatość przez niektórych błędnie nazywane pewnością siebie.
Może nie mam zajebistej siły przebicia, nie bywam w centrum zainteresowania, nie mam tysiąca pseudopasjii, nie wmawiam ludziom, że jestem wyjebana w kosmos i nie emanuję świetlną energią...
Ale unikam kreacji... Jestem nade wszystko sobą. Anką, Qsiakiem, Qsianką, Quszitsu, Uparciuchem, Narzekaczem, Marudą.
Mam wzloty i upadki, których nie kryję.
Nie muszę szukać przyjaciół, znajomych, chłopaka w Internecie, strzelając w tlenowym katalogu...
Mam przyjaciół. Najwspanialszych na świecie. Ekipę, z którą już coraz rzadziej się widzę, ale w której czuję się fenomenalnie.
Nauczyłam się, że zuchwali ludzie, samozwańczy herosi, są wredni. Zakłamani. Pseudopewnością siebie są w stanie wmówić komuś wszystko, sprytnie kamuflując wady i etyczną ułomność. To uzurpatorzy i manipulanci.
I dziękuję Siłom Wszechmocnym, że dostałam intuicję, która mnie uczula i broni przed takimi trollami... Szkoda, że niektórzy dają się obezwładnić... I uczę się tych niektórych wyciągać z tego złudnego eteru. I już wkurwia mnie to, bo wychodzę na tym wszystkim, jak Zabłocki na mydle... 
Nauczyłam się, że najlepszym zabezpieczeniem przed ludźmi, przed zawodem, płaczem jest nie zaufać. Zwyczajnie wali się pojęcie i istnienie zaufania, gdy choć raz zostanie zniszczone. I czuje się wtedy głęboko w środku, że tak naprawdę zostało się samemu ze sobą...
I to chyba boli najbardziej.
Nauczyłam się też nie mówić o sobie w kategoriach egocentryzmu. Bo są ku mojemu zdziwieniu gorsze przypadki...
Wiem już także, że mogłabym być mężczyzną i urabiam kobiety w 3 dni! Z przykrością dowiaduję się także, że kobiety te są w stanie po kilkunastu godzinach wirtualnej znajomości wysyłać swoje nagie zdjęcia pod pozorną maską niby-skrępowania...  Dalej już tylko z górki... :)
Generalnie, świat schodzi na psy, kurwa mać... I już nie chce mi się dziś pisać.
Aaa, byłabym zapomniała... Wiem już też, że czasem jednak potrzebny jest lekarz, bo do niedawna niezawodna autosugestia "jesteś okazem zdrowia i masz zajebistą odporność"  sprawia, że ni stąd ni zowąd, mogłabym stanąć w szranki z jakimś tetrykiem...
Kuniec.

piątek, 16 kwietnia 2010

Czasem jeszcze zupełnie bezwładnie spływają łzy... Z różnych przyczyn... A najsmutniejsze jest to, że jak grochy płyną, nawet kiedy śmiech ogarnia dobę. bo potem nastaje cisza i pękam.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Wszystko się po coś dzieje...

"Bo czasem pojawia się w monotonni i przewidywalności życia codziennego coś świeżego, nowego i porywającego. Człowiek zafascynowany podąża za tym, nie zwracając uwagi na to, co było. Liczy się tylko to, co jest. Bo nowe, bo inne, tajemnicze, nieodkryte. Cała przeszłość jawi się wtedy jako nudna i nie taka, jaką być powinna. Bo powinno być przecież tak, jak jest teraz.
Jest tylko małe 'ale'.
Ta błyszcząca kolorami tęczy bańka mydlana szybko pęka.
A gdy mózg odzyska kontrolę i z oczu spadną różowe okulary, człowiek nagle znajduje się nie tam, gdzie chciał. Gdzie myślał, że chce być.
Bo miłość to nie bańka mydlana, tylko szmaciana piłka. Zszywa się ją łatka po łatce i trzeba dbać o to, by się nie rozpruła. A dbać o to potrafią tylko silni i odważni. Tylko tchórze biegają za tym, co daje im namiastkę szczęścia. Co kończy się tak szybko, jak się zaczyna."


kobietaboguniewyszla
(http://kobietaboguniewyszla.blog.pl/)
Dziękuję za komentarz, cholernie wartościowy, życiowy...


Wszystkiego, co chciałabym napisać nie potrafię ująć w słowach... Nie odtworzę przeżyć sprzed kilku dni. Nie da się, bo nic tak nigdy nie bolało.
Ale już po.
Znów, ciągle razem.

Ktoś powie, jak można wybaczyć... No nie da się wybaczyć... Ale nie można pozwolić zdeptać 4 lat ot tak.
W związku czasem ktoś zbłądzi. Da się omamić.
Po to jesteśmy, by otwierać sobie oczy.
By po wrzaskach, krzyku, bez osób trzecich, patrz pełnych życia, doskonale kreujących się trolii, przytulić się i przypomnieć sobie, jak się kochamy, bo w rutynie czasem wszystko się rozpływa...
By zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy sobie niezbędni, a tak besztane przywiązanie bywa bardziej wartościowe, niż siedmiodniowa przygoda, która pozostanie gorzkim, dozgonnym wyrzutem sumienia.
By wskazać sobie błędy i nauczyć się o nich mówić. By pokazać ile jesteśmy warci i do czego zdolni...
By mocno wierzyć i udowodnić, że tragedia może umocnić, uświadomić, zmotywować. Choć łzy jeszcze będą czasem płynąć strużką po policzkach...

Rób tak, abym nigdy nie pożałowała, że kazałam Ci przyjść i się przytulić, a ja będę dokładała starań, byś nigdy nie pomyślał, że niepotrzebnie to zrobiłeś...

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Mówią "na dobre i na złe"...

W końcu doczekałeś się wpisu o sobie.

Żałuję, że nie napiszę, że założyłeś na mój palec pierścionek, zaprosiłeś mnie z okazji rocznicy do teatru, czy coś w tym stylu...
Żałuję, że nie mogę napisać, że rozstaliśmy się normalnie, przez konflikt charakterów, barierę nie do przejścia...
Przykro mi, że w dniu, w którym nadszedł obuzgodny kres - nie kłótnia, nie krótkie nieporozumienie, chwilowe swary...! - za nic masz ponad 4 lata i przed kimś obcym naszemu światu smarujesz błotem, osobę, której co dzień mówiłeś, że jest kochana...
Że zamiast krzty pokory, miałeś chętkę powspominać z nową koleżanką wczorajsze spotkanie , mimo, że ja siedzę obok i płaczę.
Jest mi żal, że o problemie mówisz mi dopiero dziś... A może go nie było? Może tak nie dokuczał...? Może pojawił się wraz z nową koleżanką, która tchnęła życiem rutynę i monotonię?

I przede wszystkim pojąć nie mogę, jak może się zmienić człowiek pod wpływem innego człowieka w 7 dni...
Jak szybko mogą pozmieniać się priorytety... Pójść lata w niepamięć...Jak można obejść się z kimś tak, jak Ty dziś ze mną...
Jak można nagle kogoś  zacząć traktować, jak kulę u nogi, bo trzeba żyć z jego problemami, kiedy świat pełen przygód, zabytków we Wrocławiu, ulic w Chicago i żółtych pościeli z bezwstydnymi, przebojowymi kobietami, szukającymi znajomości przez Internet...
Dużo przeżyłam, dużo widziałam, ale tego chyba nigdy nawet ja nie pojmę.

niedziela, 28 marca 2010

No nie wytrzymałam...


Szanowni Państwo,

ponad miesiąc temu, wewnątrz budynku na os.Piastowskim 107, pojawiło się skandaliczne ogłoszenie, którego zdjęcie przesyłam Państwu w załączniku.
Naszpikowane jest błędami różnego typu i z przykrością można je nazwać majstersztykiem dyletanctwa...
Sprawa nie jest tak banalna, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.
Niedopuszczalnym jest, by z instytucji publicznej, jaką stanowi Spółdzielnia Mieszkaniowa "Osiedle Młodych" wyszło "takie coś". Łamiecie Państwo prawo - nie stosujecie się do założeń Ustawy o języku polskim. Przytoczę jej fragment, który dotyczy Waszej działalności (całość pod adresem http://www.jastra.pl/klub/uspolt1.htm) :

[...]
Art. 3. 1. Ochrona języka polskiego polega w szczególności na:

1) dbaniu o poprawne używanie języka i doskonaleniu sprawności językowej jego użytkowników oraz na stwarzaniu warunków do właściwego rozwoju języka jako narzędzia międzyludzkiej komunikacji,

2) przeciwdziałaniu jego wulgaryzacji,

3) szerzeniu wiedzy o nim i jego roli w kulturze,

4) upowszechnianiu szacunku dla regionalizmów i gwar, a także przeciwdziałaniu ich zanikowi,5) promocji języka polskiego w świecie,
6) wspieraniu nauczania języka polskiego w kraju i za granicą.
2. Do ochrony języka polskiego są obowiązane wszystkie organy władzy publicznej oraz instytucje i organizacje uczestniczące w życiu publicznym.
[...]

Tego typu "KOMUNIKATY!!!" narażają na śmieszność, ukazują urzędniczą ignorancję. Moje upomnienie, które zostało doklejone do tej hybrydy zniknęło natychmiast, ona zaś bezkarnie wisi dalej, utwierdzając ludzi w przekonaniu, że np. niewyrzucanie śmieci piszemy w postaci "nie wyrzucanie śmieci"...

Proszę poprawić lub usunąć to ogłoszenie i pouczyć osobę za nie odpowiedzialną.

Dla formalności:
- to nie jest komunikat, a apel; trzy wykrzykniki zresztą także są niewskazane w pismach o charakterze urzędowo - kancelaryjnym;
- zwracamy się do kogoś z prośbą
- o NIEWYRZUCANIE śmieci;
- niedopałki papierosów, a nie "od papierosów";
- "loggie" to dość orientalna nazwa, jak na tego typu budownictwo i wystarczyło napisać balkony i okna - ad vocem okien - wskazać na nie raz;
- numeracja jest zbędnym zabiegiem przy wskazywaniu jednej prośby;
- czcionka "a'la Finezja" także nie pasuje do pisma o charakterze urzędowym.

Dodam pokornie, że nie trzeba być Mistrzem Mowy Polskiej ani absolwentem filologii polskiej, ażeby redagować poprawnie komunikaty i ogłoszenia. Jednak każdy Polak, szczególnie urzędnik państwowy lub ktoś, kto sygnuje pismo pieczątką instytucji publicznej, zobowiązany jest już do dbałości o poprawność języka polskiego.
Bardzo proszę o zachowanie mojej anonimowości. Z góry dziękuję.
Z uszanowaniem
AK


WYDRUK POWIESIŁAM TEŻ POD FELERNYM KOMUNIKATEM!!! I KTOŚ DOPISAŁ, ŻE SIĘ ZGADZA I TAKŻE ZGŁOSIŁ TO DO SPÓŁDZIELNI. NIE JESTEM SAMA ;D

sobota, 20 marca 2010

Srogo jest chociaż wiosna w tle



Odnośnie poniższego ogłoszenia - wywiesiłam notkę, informującą dość przyjaźnie o śmieszności tegoż KOMUNIKATU !!!. Została zerwana, a naszpikowany błędami KOMUNIKAT !!! wisi dalej. Do dziś... 
Psy szczekają, karawana idzie dalej.


Ponadto przeżywam egzystencjalny bezsens i wcale nie wyrwała mnie z niego widoczna wiosna. Sytuacje jest na tyle poważna, że stanęłam w martwym punkcie, i jak się z niego wykaraskam, odżyję. Enigmatycznie? 
Uczelnia, która wyjałowiła mnie psychicznie i fizycznie.
Praktyki, które wydają się nie mieć końca. Nota bene zarywam przez nie zajęcia na uczelni.
Praca, której potrzebuję, a której nie mogę znaleźć, ba! nawet szukać, bo kurwa muszę robić te kretyńskie praktyki! 72 godziny tylko w podstawówce (tyle samo prawie w gimnazjum i szkole średniej), za które nie dostanę ani grosza, ale podczas których TRWONIĘ swój cenny czas.
W końcu stypendium, którego jeszcze nie ma, a powinno już dawno być, stypendium, z którym nikt nie wie, co się dzieje, o którego losach wydział nie ma zamiaru nas poinformować, bo po cóż, a za które się utrzymujemy, płacimy czynsze, rachunki, itp. I na nic proza życia, mówiąca, że nie każdy student ma w zanadrzu rodziców, którzy na pstryk palca wyciągają stówki z portfela, że nie ma oszczędności na koncie i stabilnej pracy. Bezczelni, by poniżyć studenta, mówią mu jeszcze, że to kwestia zaradności...
Ja powiadam, że to prawda, ale rodząca paradoks.

Na pierwszym i drugim roku, byłam zajebiście zaradna! Zajęcia miałam pięć dni w tygodniu, a w trzy chodziłam do pracy.
Starczało mi na wszystko - ale pieniędzy, bo nie sił.
Nogi z dupy wyrywałam, kiedy po fakultetach i wykładach leciałam na popołudniówki do sklepu: piątek, sobota, poniedziałek. Wszyscy się bawili, cllabing na całego, ja, dziecię pokorne, niezależne, pracowałam.
Uczyć mi się albo już nie chciało, albo zwyczajnie nie miałam kiedy i jak. Dobijały sesyjne komentarze typu "słabo się Pani stara", "to za mało, nie doczytała Pani", bla bla bla.
Tróje w indeksie wpisywali szeregami. Cel - oby zdawać...

No i kiedy pomyślałam, że czas się może wykazać, pouczyć, postudiować, przestałam pracować,  wzięłam się do roboty.
I co? I są w indeksie czwórki, piątki, ale co mi kurwa po tym, jak wciąż się boję, że mi funduszy na to studiowanie braknie... ! Stypendium, które mogło być rozwiązaniem, stało się przekleństwem. Zdana póki co raczej tylko na nie, doznaję urazów psychicznych przy każdym składaniu dokumentów w dziekanacie, bo się czuję nie jak człowiek, który ma pomoc, ułatwienie, przywilej, tylko pierdolony pasożyt.

Wniosek? Na początku miałam tróje ale czułam się stabilnie. Choć brakowało mi "naukowego spełnienia".
Teraz mam  lepsze oceny, ale nie mam stabilności. 

I można by tu trzasnąć referat, dlaczego poziom wiedzy studentów jest w dzisiejszych czasach tak niski. Ja mam jedną teorię... Stosunkowo powszechną, zaobserwowaną nie tylko na moim przypadku.W skrócie: uczelnie dają możliwości stypendialne. Zdolny, niekoniecznie pochodzący z dobrze stojącej finansowo rodziny człowiek ma świadomość, że może z nich skorzystać i zdobyć wykształcenie. Udaje się na studia, po czym życie pokazuje mu, że nie jest tak kolorowo i trzeba sobie dorobić. Oczywiście często odbywa się to kosztem nauki, bo nikt nie jest cyborgiem, żeby na wszystko starczało sił i entuzjazmu... Więc jeśli coś ja studiowałam namiętnie przez te cztery czy pięć lat to nie filologię polską, a życie.

I może nie zarabiam teraz pieniędzy, nie pamiętam definicji sylaby wg Bańczerowskiego, nie wiem dlaczego Małaszka miała brudne kolana i po co w Ludziach bezdomnych jest opis mózgu, ale przede wszystkim pojęłam, ile spokoju ducha, komfortu i bezpieczeństwa mimo zmęczenia daje praca i pieniądz, potrafię docenić i zrozumieć drugiego człowieka, nazywać rzeczy po imieniu - składnie, palić w piecu i robić smaczne obiady...Aaa i poprawnie ułożyć KOMUNIKAT...
Nie przeczytałam setek opracowań z listy lektur, dziesiątek ważnych książek, a mimo to nikt nigdy nie nazwał mnie płytkim czy pustym człowiekiem.
To chyba już jakiś sukces na tym poziomie edukacji...

czwartek, 4 marca 2010

Bo my to na osiedlu mamy loggie!!!




Ja nie wiem, kto w tej ADMINISTRACJI pracuje...
O tym ogłoszeniu - KOMUNIKACIE!!! można pracę magisterską napisać :).

poniedziałek, 1 marca 2010

Urywkowo



Weekend
Medialny detoks. Wywieziono mnie z miasta. :) Przez około dwie doby odcięta byłam od środków masowego przekazu. Wróć! Było radio! :] Oczywiście dziwnym zbiegiem okoliczności, dostałam także wiadomość od Plusa: Rozmowy wychodzące i wysyłanie wiadomości zablokowane. Zasil swoje konto... Zespół abstynencyjny pojawił się natychmiast po przeczytaniu.

Dwudziestolecie radia RMF FM
Przypomniało mi się coś. Sytuacja komiczna. Aniuś, jak zawsze, dziecię naiwne postanowiła wysłać sms na konkurs - była kumulacja! Po południu wybraliśmy się z Damianem i jego mamą na cmentarz. Nagle dzwoni telefon, wyświetla mi się jakiś długi, nieznany numer! Oczywiście ciśnienie podskoczyło, poczułam zimny pot na plecach, mówię Damianowi, że chyba z radia, odbieram i drżącym, jeszcze stłumionym głosem (żeby  na wybuch radości było więcej) mówię:

-RMF FM najlepsza muzyka. (Przypominam o cmentarnej scenerii...)

I słyszę w słuchawce:

-Halo? Korepetycje? Jeszcze aktualne? 

I zonk. Zapomniałam, że umieściłam tydzień wcześniej ogłoszenie na Gumtree. :]


Trzydziestolecie Perfectu.
Pół życia myślałam, że Chcemy być sobą wykonuje Lady Pank, mimo, że wiedziałam, iż śpiewa to Markowski, a ten należy do Perfectu. Nie pytajcie, o co mi tu chodzi, czasem sama nie pojmuję swojego toku myślenia. Zresztą, pół życia pisałam też Jasnożewska... I co najśmieszniejsze, do niedawna nikt mnie nigdy nie poprawił :)
Nie płacz Ewka. Pierwsza piosenka, przy której na koloniach tańczyłam "wolnego'. (Zając nazywa taki rodzaj tańca "na niedźwiedzia";) Zresztą z pierwszym swoim "chłopakiem". Miałam 12 lat. Śmieję się właśnie do swoich wspomnień... To był obóz harcerski właściwie i pamiętam, że przez cały czas padał deszcz, a egzystowaliśmy w namiotach :). Stałam na warcie, chodziłam na świeczkowiska, pląsałam oleoooo siniania ooo, siniania ee siniania ooo, albo stary Abraham miał siedmiu synów, siedmiu synów miał stary Abraham ... , biegałam po lesie, poznałam zabawę w podchody, znienawidziłam mrówki, jak wyprowadziły mi zbunkrowany kawałek chleba z dżemem, potykałam się o śledzie i ... czułam się najszczęśliwszym człowieczkiem na ziemi.

Powrót pociągiem
Nie wiem, jak ludzie ustosunkowali się do drzwi w swoich domach, ale jak się wchodzi do przedziału lub z niego wychodzi, zimą szczególnie, wypadałoby je za sobą zamykać kurwa mać.
I jak się zrzyga w torebeczkę, to nie wkłada się jej do tego miniaturowego śmietniczka... Jakże finezyjnie wygląda pomarańczowy bełt, wystający z pojemnika, tak filuternie kołyszący się podczas jazdy... W pociągu ścisk, na szczęście - jeśli można to tak ująć, owe wymiociny nie śmierdziały, więc zdesperowani mogli usiąść, ale moje wrażenia wzrokowe i poczucie estetyki zostały poważnie nadszarpnięte.

Aaaa... Ruszyliśmy i kilka minut później uruchomiłam swój sprzęt grający. Słowa pierwszej piosenki, Marleya, dość ostro kontrastowały z krajobrazem :] Nie wiem, czemu tak uchwyciłam akurat ten dysonans. Widzę ciężkie chmury, szarość, baraki robotnicze, stare,jakieś dworcowe otoczenie, nogami nie ma nawet jak ruszyć i o Ironio!  słyszę błogie  sun is shining, the weather is sweet, make wanna move your dancing feet...
Yh...

To by było na tyle tej weekendowej impresji... Już północ. Pora na siusiu, pieściorek  i spać.

czwartek, 25 lutego 2010

Wykłady




Środa i czwartek. Przeklęte dni.
Pełne mdłych wykładów i ciężkostrawnych ćwiczeń. W życiu mi się tak nie nudziło na uczelni, jak w tym roku. Ochujeć można. Żeby jeszcze ciekawie mówili, ja naprawdę bym chętnie słuchała... Póki co, jedynie Wielopol o mojej "ukochanej" 8 rano, jest w stanie mnie zainteresować, jak w ogóle wstanę. Nic i nikt poza tym.
No bo jak tu słuchać Pana S., który bredzi coś pod nosem i grozi, że podpisy na liście będzie badał, bo on to jest grafologiem... A jakie ma wyczucie stylu , podąża za trendami... Sprzed kurwa czterdziestu lat... Patrzeć się nie da - a ja nigdy nie byłam przewrażliwiona na punkcie czyjegoś ubioru, pierwszy raz mi się tak zdarzyło! Yh.
Czwartkowego maratonu jednak nic nie pobije. Tego się nie da opisać. Seminarium, jak to seminarium, każdy udaje, że coś już do pracy ma; ćwiczenia z Ewcią już kwalifikują się na przedbiegi, start zaś stanowi Poezja współczesna! Temat wydaje się świetny, ale nawet najlepsze mięso przyrządzone przez chujowego kucharza nie będzie smakować... FLAKI Z OLEJEM. Nudne, beznamiętne.
Na dobicie Wielcy literaturoznawcy! Wykład może i atrakcyjny, bo biografia Ingardena nawet mnie zaintrygowała, ale forma podawcza ma ma już z 80 lat i mówi, jakby śniadania nie zjadła i obiad ją ominął... Zgon to Historia języka polskiego. Ćwiczeniowykład.Wykładoćwiczenia. Wykład w zasadzie. Już bezsilni, żeby czas szybko zleciał, piszemy. Po żadnych zajęciach nie bolą tak nadgarstki...
To jest katownia, nie uczelnia. Wychodzę z niej, jak po torturach, zmarznięta, zmęczona, zdrętwiała. Zajęcia wysysają ze mnie dobrą energię i zasoby optymizmu na każdy dzień. :]
Najśmieszniejsze jest to, że mam fakultet z metodyki na specjalizacji nauczycielskiej. Po tych wszystkich reformach, kobitka mówi nam, że dziś trzeba na głowie stanąć, żeby zainteresować ucznia, to jest priorytet. Na każdym poziomie edukacji. O Ironio...

XXI wiek, tyle możliwości, a UAM dumnie tkwi w formalinie...


Żeby się nie denerwować, nie podpierać głowy, nie umierać z nud, i popychać jakoś wskazówki zegara, zaczęłam sobie dziś bazgrolić. Efekty widać wyżej. Studiuję, nie ma co...
Tusiak podsumował rysunek dość trafnie: "Masz chaos w głowie chyba". No mam :D. Zastanawiam się jeszcze czy zacząć to kolorować, ale siara brać kredki na uczelnię... :]

BTW - Jakieś pomysły interpretacyjne? :D
Tylko mi nie frojdzić...

wtorek, 16 lutego 2010

Z kroniki ludzkich przpadków. Poranny Qsiak.


Czasem, z perspektywy dnia, sama z siebie się śmieję.
Mechanizm w ludzkim zachowaniu bywa zabawny.
W moim dodatkowo groteskowy. Szczególnie, jak muszę wstać na tak zwaną ósmą.

Dzwoni budzik. 6.50. Drzemka numer 1.
Drzemka numer 2. Niepełna.
7.02 podnoszę się, bo Kola tuptoli po całym pokoju. Ponadto mam obawy, że się spóźnię. Czekam aż zając opuści toaletę (o tej porze oficjalność to moja domena). Wchodzę. Siku. Potem mycie głowy - rano wersja bez odżywki.

Dalej. Nastawiam wodę na herbatę, o ile wcześniej nie zrobił tego Zając. Zwykle je już śniadanie, natomiast ja, jak cichy cień pomykam po mieszkaniu, załatwiając sprawy priorytetowe.

Milczę. Nawet myślę niewiele. Nie lubię z rana rozkmin, wrzawy, rozmów, telewizji, muzyki. To dekoncentruje. Wprowadza chaos. Wystarczy, że opuszczę mieszkanie i mam tego pod dostatkiem.

Zalewam herbatę, robię kanapkę sobie, czasem też Damianowi. Kładę na stole, idę suszyć włosy. Włączam prostownicę. Zjadam śniadanie, prostuję włosy. Wskakuję w ciuchy wyjściowe, dopijam herbatę, robię retusz przed lustrem, minimalny - nie ma co szaleć o poranku, upominam Damiana, że już pora wstać, pakuję zeszyty, sprawdzam czy jest długopis. Wrzucam portfel, z którego wyciągam zawsze 2 zł.

Pora wyjść. Zarzucam chustę. W zależności, na co ma paść akcent, zakładam albo niebieską, podkreśla ślepka, albo kremową, bo odświeża, a jak ma mi być wybitnie ciepło, biorę zielony szalik. Trzewiki. Płaszcz. pasek na dwa węzełki. Torebka na ramię, buziak dla śpiocha, głask dla Koluśki, telefon w łapkę, zatrzaskuję drzwi.

Sięgam po słuchawki. Jak je wytargam z torebki szybko, to wróży dobry dzień. Jak je prędko odplączę, jeszcze lepszy. Zwykle w połowie drogi mam już zainstalowany sprzęt muzyczny, leci coś miłego, ażeby zakłócić miejski szum, w kiosku kupuję dwa bilety za złotówkę, a na przystanku stoję około 5 minut.

Kontempluję. Obserwuję. Dziś na przykład skupiłam się na kruku, który dziobał desperacko w skorupę śniegu, szukał śniadania. Sobie myślę, uuu bracie, tutaj to Ty nic nie znajdziesz... Zerkam na ludzi. Na ich miny. Myślę, jakie mogą mieć życie, dlaczego ktoś przesadził dziś z cieniem do powiek, albo skąd ma taką ciekawą kurtkę. W międzyczasie zmieniam piosenki. Nie każdych chce się słuchać rano. Wsiadam do tramwaju. Zajmuję jakieś miejsce. Jadę, jadę, jadę, zawieszam się, czasem dla zasady porzucam mięchem, że za zimno, albo za ciepło, a czasem jeszcze, że na światłach tyle stoi, trzeba się wyzbyć negatywnych emocji. Bywa, że zostają - motywu wstawania lewą nogą nie muszę chyba nikomu tłumaczyć... Wysiadam. Prę przed siebie, do szkoły, na uczelnię czy gdzieś tam i dopiero, jak przestąpię progi, jestem w stanie współżyć społecznie :).

Nie jestem typem porannego ptaszka. Wczesne wstawanie to dla mnie katorga. Męka. Mordęga. Męczarnia... Lubię pośpioszkować, potarzać się w pościeli, poprzeciągać, pokontemplować, wreszcie wstać i się nie spieszyć. Ale takie rzeczy to tylko w weekendy... I to przy dobrych wiatrach.

piątek, 12 lutego 2010

Jałowo



Aktywny dzień miałam, eksploatacja fizyczna i umysłowa.
W szkole, na praktykach spędziłam cztery godziny. Przytoczę sytuację w klasie, która doprowadziła mnie do niepohamowanego śmiechu... Dzieciaki miały wkleić kserówkę z piosenką do zeszytu. Karteczka była sporawa, ale treść zajmowała połowę, więc co bystrzejsi szybko odcięli zbędny fragment i wklejali. Jeden mocarz na to nie wpadł i kręcił tą kserówką, przykładał na wszelakie sposoby, wystawało jednak czego by nie zrobił... Pani popatrzała na niego i podirytowana powiedziała tak:
- Obetnij to, ofiaro losu!
:D

Doszłam nawet do wniosku, że jestem w stanie polubić dzieci. Dostałam śmiejżelka. Tak, zgadza się przekupują mnie, ale cukierkami za dużo nie zdziałają. W każdym razie było sympatycznie, dopóki nie opuściłam budynku i nie zaczęłam brodzić w plusze. Znacie moje emocje, jakie temu towarzyszą. Nie chcę ich odtwarzać, ażeby zasnąć spokojnie.


Wróć, nie zasnę spokojnie. Następna rzecz była gorsza. Wróciłam do domu, ostoi spokoju z założenia, i wpadłam w szał. Kola wygryzła dziurę w moich ulubionych, wszędzienośnych, czarnych dżinsach. Tych emocji też nie będę odtwarzać, bo musiałabym zacząć rzucać mięchem. A jak zacznę, to nie skończę. Tym bardziej, że następna czynność omal nie przyprawiła mnie o migotanie przedsionków. Układanie planu nie napawa mnie optymistycznie. Z trudem skleciłam, jak mi coś zmienią, dostanę nadciśnienia tętniczego.


Damian wrócił, emocje nieco opadły, bo się wygadałam /patrz: wykrzyczałam/. Nadszedł wieczór i mija melancholijnie. I chce mi się Pepsi.
Kilka minut po północy, kiedy na szalę kładzie się akcenty miłe i niemiłe z dnia kończącego się, i te ostatnie przeważają, ciśnie się na myśl puenta, że im dłużej żyję, tym mniej pojmuję i ciężko wszystko ogarnąć, tym bardziej, kiedy materia sypka, jak piasek i ucieka gdzieś z garści... Źle niosę? Za dużo? Dłonie nie tak składam?

Nie wiem. Nie na dziś taka rozkmina.
Zasnę, jak co noc myśląc o szumie morza, błękitach, Słońcu, cieple i plaży, którą boso spaceruję...