czwartek, 10 czerwca 2010

Lol...

Dawno nie miałam tak aktywno-dusznego dnia.
I dawno też nie byłam tak pozytywnie zmęczona.
A. No i pogryziona przez komary.

Najpierw pół dnia na uczelni. Tu zajęcia, tu przerwa, więc na obiad, znów zajęcia, znów chodzenie i czekanie za Bursztynem (patrz Damian:). Nabawiłam się ciężkostrawności, dziewczyny pośmiały się z mojego: Witam Pani Ewo..., którym rozpoczęłam mail do pani Prodziekan w sprawie egzaminu, jeszcze zimna cola, która wybawiła mój żołądek od kuleczkowych męczarni...
Po powrocie poszliśmy na Maltę. Zjadłam loda z cukiereczkami i sosem czekoladowym, znanym szerzej jako McFlurry, potem kilka rundek w icehockey'a i dłuuuuga droga do domu pełna śmiechu...
Mały Bursztynek.
No nie w te trowe.
Wtenieteż.
Taniejovat.
Takie lapsusy językowe, które sprawiały, że śmialiśmy się do rozpuku...
O niekontrolowanych pierdkach nie wspomnę;) Długa historia.

Jestem padnięta, ale uśmiechnięta:D
W końcu ciepełko, słońce, spodenki, japonki, uśmiech, brak pośpiechu, wywołanego pizgawicami...
Jesio do pełni szczęścia brakuje mi 2 prac rocznych i kilku egzaminów i morza... Moje morze, już czekam niecierpliwie...

1 komentarz:

annabel-lee pisze...

z komarami to gruba, jak cztery wieprze gruba przesada!
atakują niespodziewanie, w ciemności i nie sposób wygrać z nimi batalii!
a u nas nawet powódź szczególnie nie zawojowała ;/ damn it.

morze też mi się marzy cholernie, najlepiej gdzieś daleko,może nawet 1:1.
i śniegu!