niedziela, 27 czerwca 2010

Tydzień niebanalny.
Jak na Qsiaka przystało, wszystko nabiera odwrotności.
Ludzie zaczynają odpoczywać, a ja ruszam pełną parą. 
Uczę się na nowo ujarzmiać dzień. Przez ostatnie sześć dni, udało mi się jeno w czwartek.
Zaczęłam pracę. Nie taką byle jaką, bo w banku. Dorywczo. Może, a nóż, kto wie, z perspektywą. A może nie... W każdym razie, wstaję co dzień o 6, powinnam kończyć o 16, ale dobroczynnie albo pańszczyźnianie - zależy od punktu widzenia- siedzę dłużej.
Co robię... Hm... Wklepuję dane do komputera. I tu jest pies pogrzebany. W sumie co dzień, średnio ok 9 godzin siedzę na dupie i wpisuję albo "weryfikuję" informacje z kwestionariuszy. Nazwy kolumn znam już na pamięć, niektóre PESELe i nazwiska zresztą też;). Pocieszam się, że żółtodziobom daje się takie misje na początek.
Co by się nie działo, po pierwszym dniu dostałam odparzeń na zacnej, bo 11 godzin siedzenia, niemal bez przerwy, jeszcze nie doświadczyła. W tym samym dniu zresztą też zaczęła się seria snów traumatycznych, czyli co dzień przez te niewystarczające parę godzinek, podczas gdy powinnam twardo spać i wypoczywać, ja przeglądam papiery, uzupełniam, wklepuję personalia, wypisuję formularze, przeglądam segregatory, przeżywam i w związku z tym guzik ze spania. Chociaż i tak nic nie pobije conocnego układania kiełbasek w rządeczkach, po tym, jak przyszło mi kiedyś w sklepie "stać na wędlinach". W tych snach nawet wtedy śmierdziało kiełbasą. Fe.
Po powrocie do domu, nie mam już nawet sił kiwnąć palcem, bo rutyniarstwo zabija we mnie wszelką chęć do życia. Zjadam obiadek, który robi Damian, przebieram się w pidżamę, i o godzinie 22 zwykle odpływam. Z wyrzutem sumienia, że tak nie może być!.
Przecież trzeba posprzątać, coś jeszcze ugotować, wyjść na spacer, koncert, poczytać...
Więc chyba we wstępnej fazie ujarzmiania dnia, muszę sobie wymyślić jakieś niezobowiązujące dopalacze. Może kawa, biedronkowe PewerBe, czaj jaki czy co...
W każdym razie, byle do września.

A. I jeszcze coś. Niech mnie siły wszechmocne bronią od szpitali. I niech kurwa mać zrobią coś z tą służbą zdrowia.
To, ze miałam ścinę z zajebiście nieuprzejmą kobietą w rejestracji, ciul. To, że czułam na sobie złośliwe spojrzenia tetryków, też przeżyję. To, że pani pielęgniarka tak mi wjebała igłę, że przez cały dzień nie mogłam ręki wyprostować, przeboleję.
Ale nie wytrzymałam, jak rodzina pokłóciła się, bo lekarz wypisał złe skierowanie i kompletnie nic nie dało się z tym zrobić. Przyjechali z niemowlakiem z jakiejś wioski, czekali pod pracownią foniatrii od samego rana, żeby usłyszeć, że dziś nie wejdą, bo na karteczce nazwa szpitala się nie zgadza czy coś tam, w każdym razie to był detal. I teraz jakaś życzliwa pielęgniarka poradziła, żeby zadzwonili do swojej przychodni i poprosili o przefaksowanie właściwego dokumentu. Już jest napięcie i nerwy. Dzwonią i się dowiadują, że nie ma faksu w tamtejszej placówce i trzeba pojawić się osobiście...
I co... Kłótnia, dziecko zaczyna przeraźliwie płakać, bo wyczuło stres, mąż z żoną rzucają w siebie "kurwami dlaczego" i tyle z leczenia maleństwa tego dnia... Matka płacze, dziecko płacze, ojciec dalej kurwuje, ja zanoszę się łzami. A wybucham, jak koło mnie, z bloku operacyjnego wywozili dzieci po zabiegach. I ci rodzice trzymający poręcze od łóżek, kurczowo, patrzący na malucha, który powinien biegać, śmiać się beztrosko, a leży i trzeba go wybudzać z narkozy... Cholera, no nie da się zachować zimnej krwi.

Yh, czasem widzę i czuję za dużo. Nie wiem, czy to dobrze. Jakoś odnoszę wrażenie, że ignorantom i lekkoduchom żyje się lepiej.

niedziela, 13 czerwca 2010

Drakońskie sny



Miałam dziś parszywy sen.
Dawno takich, z serii "drakońskie" nie było...
Śniły mi się jakieś ciernie - uschnięte krzaki róż. Odgarniając je, wbił mi się w kciuk kolec i szybko został wchłonięty do wnętrza, tak, że nie zdążyłam go nawet wyciągnąć. Palec zaczął puchnąć, nabrzmiał od krwi, rana pękła wzdłuż.
Usiłowałam go wycisnąć, napęczniałe mięśnie pękały w środku, zaczęłam dłubać w tej ranie, rozszerzać ją, ale palec zrobił się tak opuchnięty, że nie można było kolca zlokalizować... Nic z rany nie wyciekało, wszystko działo się wewnątrz, skóra tylko robiła się lekko żółtawa, pomarszczona, wysuszona, szorstka, pęknięcia lekko broczyły krwią. Kciuk był zapuchnięty, wstrętny, krew pulsowała, jakby zaraz miała rozsadzić ścięgna, mięśnie, w końcu jakimś cudem, po wyciskaniu i grzebaniu, kolec wydłubałam... Palec bolał...

Ja wiem, że pewnie teraz się uśmiechacie pod nosem, co niektórzy zalecą lekturę Freuda... Tak, coś w tym jest. Nie czułam bólu przez sen a czuję często, wywołał zaś wrażenie obleśności, był plugawy, parszywy. No i pora na sennikowe wyjaśnienie:

KOLEC: sen natury seksualnej, przy czym nie wyklucza się u śniących skłonności do perwersji;
widzieć: zdołasz obłaskawić osobę przekorną i zadziorną;
skaleczyć się: ktoś cię oczekuje z wielką tęsknotą.


Nie będę komentować, bo nawet nie wiem jak... ;)


Często jednak sny sprawiają, że się boję. 
Kiedyś miałam serię snów ciążowych.
Do tej pory, kiedy je sobie przypominam, przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. 

Najpierw śniło mi się, że zaraz będę rodzić. W pokoju była jakaś pielęgniarka, za nią druga... Powiedziano mi, że będą bliźniaki. Już nie pamiętam, któremu dziecku co najpierw się stało, ale jednemu zaraz po wyjęciu odpadła główka, drugie zaś miało powykręcane stopy, było zdeformowane. 
Drugi sen powtarzał się bardzo często z małymi modyfikacjami... Przechodziłam przez ten koszmar w liceum. Śniłam, że jestem w ciąży. We mnie rosło dziecko. W miarę, jak się powiększało, pękał mi np. brzuch i wytryskiwały narządy, wątroba, flaki, tak, żeby dziecko mogło się zmieścić...

Jeszcze jeden, którego nigdy nie zapomnę... Stadion Złotej Jedenastki w Koninie. Okolice szatni... Był tam barak wewnątrz obity boazerią. Siedziałam w środku, tam też bawiło się jakieś dziecko. Wyglądało jak cherubinek. Nagie, złote, kręcone włoski, niewinna twarz... Budynek zaczął płonąć, on chciał uciec i kiedy wybiegł, nagle przed budynkiem wszystko stało się błotem, które zaczęło to dziecko wciągać. Ja byłam wewnątrz tej ziemi, w jakimś szklanym boksie, bezpieczna. Widziałam, jak chłopiec topi się, jego ciało osuwało się po zewnętrznej stronie szyby, tak, że ja patrzałam na jego przerażoną twarz i naprawdę nic nie mogłam zrobić. Widziałam jak się dusi i umiera. 

I pierwszy sen, jaki w ogóle pamiętam. Byłam malutka, miałam kilka lat i wywołał duże emocje, bo kojarzę, że po przebudzeniu zaraz zerwałam się z łóżka i pobiegłam zobaczyć, czy w kuchni TO się faktycznie dzieje. 
Z racji czasu i stanu umysłu nie odtworzę go dokładnie, a jedynie sens. Pamiętam kuchnię, babcię Mirkę i jakąś wiedźmę. Nagle babcia zmarła, na środku kuchni ustawiono trumnę, w której spoczęła, szczelnie zabitą. Wiedźma bawiła się kartami i odprawiała jakieś dymne czary, a po trumnie, w koło chodziły czaszki, takie jak z etykiety denaturatu, ruszały się ziksowanymi kośćmi i się śmiały... MASAKRA, jak tak sobie pomyślę z perspektywy czasu... 

A.No i zęby. Śnią mi się często i zawsze boję się dnia po takiej projekcji mojego umysłu. Wstrętne, kruszą się, próchnieją - nie z próchnicą, a spróchniałe!, wypadają, są czarne lub zielone. Zawsze wtedy albo ktoś umiera, albo ktoś choruje.

Doprawdy, bałabym się specjalistycznej analizy u psychoterapeuty ;).

czwartek, 10 czerwca 2010

Lol...

Dawno nie miałam tak aktywno-dusznego dnia.
I dawno też nie byłam tak pozytywnie zmęczona.
A. No i pogryziona przez komary.

Najpierw pół dnia na uczelni. Tu zajęcia, tu przerwa, więc na obiad, znów zajęcia, znów chodzenie i czekanie za Bursztynem (patrz Damian:). Nabawiłam się ciężkostrawności, dziewczyny pośmiały się z mojego: Witam Pani Ewo..., którym rozpoczęłam mail do pani Prodziekan w sprawie egzaminu, jeszcze zimna cola, która wybawiła mój żołądek od kuleczkowych męczarni...
Po powrocie poszliśmy na Maltę. Zjadłam loda z cukiereczkami i sosem czekoladowym, znanym szerzej jako McFlurry, potem kilka rundek w icehockey'a i dłuuuuga droga do domu pełna śmiechu...
Mały Bursztynek.
No nie w te trowe.
Wtenieteż.
Taniejovat.
Takie lapsusy językowe, które sprawiały, że śmialiśmy się do rozpuku...
O niekontrolowanych pierdkach nie wspomnę;) Długa historia.

Jestem padnięta, ale uśmiechnięta:D
W końcu ciepełko, słońce, spodenki, japonki, uśmiech, brak pośpiechu, wywołanego pizgawicami...
Jesio do pełni szczęścia brakuje mi 2 prac rocznych i kilku egzaminów i morza... Moje morze, już czekam niecierpliwie...

wtorek, 8 czerwca 2010

Sezon japonkowy uważam za otwarty!

Wreszcie.
Maj nawalił totalnie w tym roku.
Czerwiec może się nieco zrekompensuje, spragnionym Słońca ludziom. Sezon japonkowy w każdym razie dziś się rozpoczął. Jakie to cudowne uczucie, jak nie trzeba kisić ciała w od szyi po stopy w ciuchach...

Kilka dni temu  rozpaliliśmy grilla i ognisko!
Udaliśmy się w nadwarciańskostomilowe, niezalane chaszcze, z kiełbachami, pyrami i sałatką, do której nie mieliśmy widelca. Zaczęły nam dokuczać komary i wszelkiego rodzaju latające robactwo, więc postanowłam zrobić górajkę. Jak za starych, dobrych czasów...
Chłopcy oczywiście śmiali się, no bo nierealne, żeby dziewczyna, bez przypału, ot tak rozpaliła ognisko.
Misternie uzbierane, starannie dobrane patyczki budziły śmiech, ilekroć się na nie spojrzeli. Nie wiedzieli, że w zanadrzu są jeszcze gałęzie i deseczki od palet - również odpowiednio dopasowane, bo wielkość paleniska miała swoje określone parametry ;)

No. I kopara chłopcom opadła, bo Zając to we mnie zawsze wierzy. Dostałam rozpałkę, jednak po cóż ona takiemu druhowi, jak ja...
Wytęsknione, wyczekiwane, nie mogło się nie rozpalić! Zresztą, mój żywioł. On mnie kocha, co widać na załączonym obrazku :D
Chłopcy pochylili czoła, pełen szacun, i było już bezkomarowo, bezrobakowo i cieplutko. Do późnego wieczorka...

Ach! Jakże się czułam spełniona i wielofunkcyjna! Trzeba to powtórzyć w większej grupie. I żeby było więcej pyr! No pyszne wyszły...

A' propos mojego zamiłowania do ognia z niebanalną wzajemnością zresztą...
Od zawsze lubiłam z nim igrać. Mówią, kto się czubi, ten się lubi, ja go chciałam ujarzmić, a on mi tssssyt, pach i buch!
Jako trzylatka chyba, odkrywałam fenomen świeczek, ułożyłam je sobie między łóżkiem a szafką, zapaliłam i zrobiłam taki baldachim z kolorowych poduszek z zajebistymi frędzlami! No i się zachwycałam, dopóki się nie zaczęło palić... Babcia przybiegła, omal nie dostała zawału, zaczęła gasić, a na koniec dostałam siarczystego klapsa.
Innym razem bawiłam się w dom. W starej kuchni. Był tam piec, więc sobie przyniosłam do niego węgiel, jakoś  rozpaliłam - z drewienkami, bo zmysł obserwacji miałam i mam najbardziej rozwinięty, więc widziałam, co i jak robił dziadek albo tata. I wszystko może byłoby ok, gdyby piec był połączony z kominem, a ogień palił się nie w popielniku ;) Przyszedł ojciec, bo zobaczył dymowisko i tak mi wlał, że w dom się już długo nie bawiłam.
No. I pora na bezprecedensowe wydarzenie. Wysadziłam kuchnię w powietrze.
Zostałam z siostrą w domu i zachciało nam się frytek. Olej się nagrzał i zapalił. Dziecko w piątej klasie nie wie, że się takich rzeczy nie gasi...wodą.... A Anusia dziecię zaradne całą kwortę, od serca wpakowała w ten zajęty olej... Pamiętam tylko czarną chmurę dymu i ognia, a jak się podniosłam, w pomieszczeniu do siebie nie podobnym, nie było szyb, firany poprzyklejały się do ścian, zresztą się pokurczyły, no i było zimno i czarno ogólnie. I jeszcze pamiętam ojca, jak malował ściany i rzucał mięchem jak nigdy nikt dotąd, bo nie mógł usunąć dobrze ze ścian tłuszczu i mu się pędzelek z farbą ślizgał... :D Teraz się śmieję, ale wtedy mi wesoło nie było ;).
No. Takie to moje perypetie płomienne...

A tak z ostatniej chwili - w ogóle, to jak można dać sobie strzelić 6 bramek... I jak można chcieć jeszcze taki mecz oglądać... Yh.
Dobrze, że mam słuchawki, album Pudelsów, Kuby Badacha i kawałek edytora...