środa, 5 maja 2010

ZKLP: Jak się pit do Urzędu pracy wysyła... Czyli o tym i innych jeszcze ekscesach.



Pojechałam do swojego miasta, do laryngologa, bo szybciej było o wizytę tam, niż tu. Ale zapomniałam, że Konin rządzi się swoimi prawami! O ja niegodna... Córka marnotrawna...

W Poznaniu już niemal w każdej przychodni rejestracja odbywa się za pomocą studenckiej legitymacji, w zasadzie to wg jakiegoś tam rozporządzenia, ta ubezpieczeniowa jest już niepotrzebna...
Więc puściła się Aneczka po 7 rano do szpitala, w 3 przyulicznych sklepach nie mogąc dostać biletu, dopiero zakupiwszy go u kierowcy, pojechała, dojechała, doszła... Na ok. 8.30 miałam wizytę. Wszystko pięknie, cud miód i orzeszki, idę do okienka, że wreszcie, że już, dostanę coś, będę zdrowa... I co? I konińskie gówno. Chciałoby się rzec końskie!, wielkie, śmierdzące.
Trzeba było książeczkę ubezpieczeniową, która leżała w domu i nie była podbita - patrz- nieaktualna. I mimo, że gdzie indziej nie była wymagana, tu bez niej ani rusz. Zaczęłam się zastanawiać, czy to świat jest nazbyt pedantyczny, czy ja do cholery... Bo na nic zdały się argumenty rzucane desperacko już w panią okienkową, z brzuchem większym niż cycki, że legitymacja studencka jest dokumentem, który upoważnia już do rejestracji, że skoro przed tygodniem dostałam skierowanie od lekarza ogólnego działającego w NFZ to kurwa chyba wszystko jest aktualne, bo i uczelnia za mnie składkę opłaca ponoć i w zasadzie może sprawdzić w komputerze, bo przecież jakąś bazę danych mają... A ona, że nie jest centrum informacji... No ja pierdole... I tłumacz babie, że to nie dla mnie ta informacja, tylko dla niej...
Życzliwsi każą przynieść legitymację w ciągu 7 dni, ale i to nie przeszło. Ewidentnie miała zespół niespełnienia życiowego. Nic nie dało się utargować.
Zadzwoniłam po Bobra, bo teraz logistycznie, załatwienie pieczątki w Koninie to przedsięwzięcie kilkugodzinne, ale obwiózł mnie, załatwiłam co trzeba, nota bene zostałam uznana za swoją mamę, i do szpitala po raz kolejny. Tam  już wszystko poszło prawie dobrze.
Prawie, bo z numerkiem 4 byłam na miejscu po dziesiątej i okazało się, że to już zakrawa na skandal! Toż to już 17, 18 i 11 czekały! Panią z 17 przepuściłam, bo jeszcze miała okulistę. Reszta oczywiście mnie tam z błotem mieszała, dopóki ich nie przywołałam do porządku. Zresztą Pani z 17 mi pomogła ;).
No.
Z ciekawostek, na wycięcie migdałków się nie zgodziłam. Czuję się z nimi dozgonnie związana. I basta.

W drodze z Urzędu pracy, w którym otrzymałam cudowną pieczątkę, weszłam do Skarbówki po pit, bo pomyślałam, że w zasadzie mogę go złożyć, ale była taka kolejka, że wzięlam tylko formularz i postanowiłam go wysłać pocztą. Wypełniłam, usiłowałam sobie przypomnieć potrzebny adres, kupiłam znaczek, kopertę, włożyłam i nie pytajcie czemu zaadresowałam w następujący sposób:
Powiatowy Urząd Pracy
ul. Zakładowa 7a
62 - 510 Konin
dopisek: PIT.

I nie wiedziałabym nic o tym, gdyby dziś do babci (mój stary nr kontaktowy) nie zadzwoniła kobitka i nie zapytała dlaczego wysłano pit do PUPu...? Ano pewnie dlatego, że tego dnia  przeszłam traumatyczną nerwówkę, związaną z cudotwórczą pieczątką, potrzebną z tejże instytucji...


Generalnie, doszłam do wniosku, że chyba powinnam zmienić kolor włosów na wcześniejszy, bo to co jest moim roztrzepaniem i chaotyczną osobowością, co nie znaczy, że nielogiczną, ludzie mogą nazwać po prostu blondynką, idiotką, kretynką... A takiego uproszczenia nie zniosę.

Bo, summa summarum, irytujący jest fakt, że inaczej patrzy się, na blondynkę, inaczej na brunetkę, robiącą paznokcie 3 godziny. Obie tracą czas na duperele, ale! blondynka, pfi, czcza lala, brunetka po prostu chce dobrze wyglądać. Przynajmniej ja to to tak postrzegam...
BTW, niech nikt lepiej nie pyta, ile czasu niewprawionemu zajmuje francuskie pedicure...

Aaaa, i jeszcze dialog z wczoraj...

Wrócił Zając i Damian mówi jej, że ma nowy telefon.
Zając odpowiada, że fajnie. Ok.
Tylko Damian już nerwowo, chcąc pokazać odrzekł:
- No ale to jest iPhone...
- Na mnie wrażenia nie nie zrobisz. Bo ja się nie znam. - powiedział Zając. :D

Odnośnie Damiana, w jego świecie występują czasem dziwne przedmioty, które muszę identyfikować po kontekście lub dźwięcznym podobieństwie do czegoś... I tak też mamy salaretki oraz butalerki... :D
Pewnego pięknego dnia, pakując się do domu, zapytał gdzie jest ta salaretka, w której były zimne nóżki... 
Dziś natomiast, rano, "z auta, wysiadło pięciu maturzystów i mieli identyczne gangi, wszyscy jednakowo, no tu włożone w te, białe no, jak to się nazywa?..."
- Butonierki Słonko (choć nie do końca o to chodziło)
- No, no butalerki! 
- Butonierki.
- No przecież mówiłem, butonierki.

Wyłuskać coś z każdej doby... Bezcenne.
I tak też leci dzień za dniem... Każdy już majowy... Coraz bliżej lato.

Brak komentarzy: