Styczeń minął, do wiosny już bliżej niż dalej.
Nienawidzę zimy. Mimo śnieżnej płachty, skrzących się sopelków, lodowych mozaik, malinowych nosków i tym podobnych...
Wolę zwiewne rzeczy na ciele, Słońce, od którego mruży się oczy, wszędobylską zieleń, miejskie fontanny, sielską atmosferę, motyle, grille nad Wartą późnym, ciepłym popołudniem...
Zima, a już styczeń szczególnie, dupą mi wychodzi. Ja nie umiem funkcjonować w pełni o tej porze roku. Nic mi się nie chce, mózg działa w trybie awaryjnym, eksploatacja mięśni spada do minimum, drażliwość wzrasta do maksimum, odporność płata figle. Brrrr!
Skąd ten resentyment?
Ano chociażby stąd, że ostatnio stałam w mrozie -17 st całe 15 minut. I jeszcze raz tyle maszerowałam do punktu docelowego. I nie miało to nic wspólnego z żadną formą krioterapii. Wręcz przeciwnie. Skończyło się zaziębieniem pęcherza, niezidentyfikowanym bólem w dolnej części brzucha i przeziębieniem. Jednak nie w tym sęk!
Idę sobie do lekarza i po moim opisie dolegliwości, jako pierwsze pada pytanie :
-A nie jest Pani w ciąży? < rzuca we mnie podejrzliwym spojrzeniem! >
No kurwa, nie! Nie wiem... Skąd mam wiedzieć?! Tabletki biorę regularnie, ale... Cholera jasna... No i już niepokój, nerwy, stres... I tak też oto człowiek wychodzi od lekarza chory bardziej niż był mimo, że ostatecznie zatrzymaliśmy się na przeciwzapalnym antybiotyku.
A że ja w niepewności żyć nie mogę, dla dobra otoczenia i najbliższych, podążyłam czym prędzej do apteki i dokonałam w pierwszej kolejności zakupu testu ciążowego.
I co... I jak to w Polsce, pani farmaceutka spojrzała na mnie spode łba i nieprzyjemnym tonem zapytała "jaki?". Sraki aż się chciało odburknąć. Powiedziałam z uśmiechem "pierwszy, lepszy". Przyniosła, a że widziała, że za mną jest kolejka, położyła opakowanie odwrotnie, żebym może nie czuła się skrępowana [sic! przecież przed chwilą prosiłam o to głośno...].
Dla mnie zakup tabletek, prezerwatyw czy testu to zwyczajny sprawunek. Nie rozumiem dlaczego budzi to w ludziach nagle takie sztywniactwo, oficjalność, jakąś nieokreśloną złośliwość typu:
Stoi facet w aptece, rozgląda się, chcąc kupić prezerwatywy. I w końcu mówi do aptekarki:
- Poproszę malinową, truskawkową.... i może jeszcze bananową...
W tym momencie lekko już zdenerwowana starsza pani, stojąca za nim w kolejce szturcha go i mówi:
- Panie, będziesz pan ruchał czy kompot gotował?
Ale ta sama starsza pani może stać w tej samej aptece i oglądać pudełka oraz zastanawiać się 10 minut, jaki sobie ten magnez wziąć... Tyn droższy, ale winkszy, tyn mo tyle tabletek, a tyn mni, łokulory wyciungne, może co jeszcze ciekawygo dojrze, o matulo, za co tyle pinindzy
:)
Dodam jeszcze, że wróciłam z tej apteki w mokrym bucie, przeskakując przez śniegowe górkościanki, od czasu do czasu wpadając w pluchę, która pokrywa chodniki...
Kupić melisę. Przeżyć roztopy. Byle do wiosny, byle do wiosny...