Słabo znam starość. Ale widzę w niej piękno.
Najstarsza książka, jaką posiadam to podręcznik do języka polskiego z 1930 roku. Pożółkłe karty z ogromem treści, krusząca się już okładka, notatki i podkreślenia delikatnie naniesione ołówkiem, sprawiają, że czasem spoglądam na nią i myślę, kim był autor i dlaczego akurat on ją napisał, bowiem nazwisko brzmi niepolsko, kto i w ogóle przez ile pokoleń nosił ją do szkoły, co się z nią działo podczas wojny, jak trafiła do antykwariatu...
Ta mała rzecz to nośnik dziesiątek, jeśli nie setek niewypowiedzianych przez 85 lat historii.
Owszem, jej treść wprowadza mnie w dzieje literatury romantyzmu na emigracji, ale co w tym życiowego... Moja książka zatem tak naprawdę milczy. Ale wciąż trwa.
Inaczej jest z moim Wujkiem. Wczoraj, obok starości pojawiła się śmierć.
Jest jakaś potężna siła, która sprawia, że człowiek staje się słaby. Jednak tylko fizycznie.
W drżących mięśniach, niezrozumianym mamrotaniu, zapadłych policzkach, spierzchniętych ustach, siwych włosach, mimo wszystko jest szlachetność.
Większość widzi chorobę, szpitalne łóżko, cierpienie, a ja trzymając Wuja ze dłoń, którą mocno ściskał, poczułam i zrozumiałam, jaki ogrom czasu wykradł wieczności, ucierając jej nosa, bowiem okazało się, że ból można zawsze zamienić w żart, a w ostatnich świadomych (ja to wiem) podrywach i gestach, opowiedzieć więcej o życiu, niż za pomocą słów...
W całym tym obrazie starości widzę historię opowiedzianą do końca.
Nieporadność i otoczka szpitalna, nie była w stanie przełamać tego, co ten człowiek wypracował krocząc przez życie prawie 80 lat. Wszystko to, co u kresu nazywamy słabością, ja już uznaję za paranie się z potęgą, o której nie mamy pojęcia, a wtedy człowiek staje się majestatycznie piękny i paradoksalnie... silny.
A słabością jest chyba tylko to, że to my nie będziemy umieli uporać się z pustką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz