niedziela, 24 lipca 2016



Poszłam dziś rano po chleb do osiedlowego sklepu, w woodstockowej koszulce. A co!
Zakup zmierza ku finalizacji. Staje za mną jakiś dziadek i wypala ni z gruchy, ni z pietruchy:
- Jak można jeździć na te zjazdy brudasów!
Wklepałam PIN i ze stoickim spokojem odpowiedziałam:
- Te brudasy są zwykle bardziej kulturalne od Pana.
Wzięłam, co miałam wziąć i wyszłam, nie słuchając dalszego plumkania.

Zaczyna mi być żal ludzi, takich zacietrzewionych, złośliwych, plujących jadem, hermetycznych, bez wyobraźni, nie umiejących dyskutować, żyjących stereotypami i w przekonaniu, że tylko oni mają rację, etc.

Po wynurzeniu się z czystego domu, tak, na Woodstocku wydaje się być brudno.
Jeśli pada, tak, ciężko utrzymać blask buta, biel bluzki, zresztą naprawdę, mało kto się tym przejmuje.
Tak, na polu czasem capi, a w Toi Toi, jak to w Toi Toi jest... srogo.
Tak, młodzież potrafi się schlać i obrzygać, ale to samo robią niektórzy ludzie na koncercie Skaldów czy Martyniuka...

Kiedy byłam nastolatką, Woodstock, na który zawsze chciałam pojechać, ale mi skutecznie zabraniano, był w mojej wyobraźni miejscem, gdzie mogłabym być śmiało sobą, nie wstydzić się kolczyków (a miałam ich w sumie 20 i najczęściej mówiono o nich jako "formie autodestrukcji") czy tego, że słuchałam kaset Proletaryatu i Armii od Wuja, znając niemal wszystkie teksty, a przy podobnej muzyce można byłoby puścić się w pogo.

Pierwszy raz pojechałam tam mając 29 lat i te moje młodzieńcze wyobrażenia zderzyły się z czymś niewyobrażalnym.
Koncerty, nawet tych zespołów, które były mi nieznane, okazywały się endorficznym przeżyciem. Świetne nagłośnienie, efektowne, ekstatyczne oświetlenie, hipnotyczne niekiedy występy, których nie bagatelizował żaden artysta, wreszcie ludzie: kolorowi, uśmiechnięci, życzliwi, wyluzowani.

Absolutną miłością obdarzyłam ASP. Zaczęło się od Aleksandra Doby. Na spotkanie trafiliśmy przypadkiem. Koleś miał prawie 70 lat i opowiadał o tym, jak to sobie kajakiem opłynął Ocean Atlantycki, o napaści piratów czy asyście delfina- a w zasadzie delfinki, podczas jednej z wypraw... No kapitalnie się słuchało!

W tym roku dokładnie przejrzałam rozkład jazdy. Poza koncertami posłuchaliśmy Tomka Michniewicza, którym jestem zachwycona i kolejna książka, którą kupię, to będzie jego "Świat równoległy", bo czuję, że warto. Na spotkanie z młodym Stuhrem troszkę się spóźniliśmy, Korwin-Piotrowska uświadomiła mi skąd bierze się zapotrzebowanie na celebrytów.
Żałuję, że nie wytrzymałam w oczekiwaniu na spektakl Teatru Capitol, ale już opracowałam strategię na przyszły rok (mata, śpiwór i termofor z parasolem, jak będzie trzeba, bo planuję leżeć wygodnie na powietrzu:)).

Nieopisany jest koloryt ludzi, ich pomysłowość, sposób wyrażania siebie, te wszystkie flagi, barwne kampy,..
I uśmiech Owsiaka, kiedy z islandzkiego okrzyku spontanicznie powstaje gromkie "Woooodstock!". Bezcenne...
Nie wspomnę o czasie spędzonym z przyjaciółmi i urokach biwakowania pod namiotem...

Jest pewnie jeszcze milion tematów, na które nie zwraca się uwagi, będąc po prostu uczestnikiem festiwalu, a dzięki którym to tak dobrze funkcjonuje. Pozostaje mi chylić czoła, a innym brać przykład, a nie utrudniać, szukać dziury w całym.

Uważam, że Woodstock to jedna z największych, najbezpieczniejszych, najradośniejszych i najbardziej tolerancyjnych imprez kulturalno-rozrywkowych w Polsce, jeśli nie w Europie.

Tu czas staje w miejscu, a ludzie są ludźmi, bez względu na różnice pokoleniową i poglądy. I to nie moje idylliczne wyobrażenie, a rzeczywistość.

Jednak jak zwykle, najwięcej do powiedzenia o Woodstocku mają Ci, którzy go na oczy nie widzieli, nie przeżyli. Z telewizji zaś można wiele wywnioskować! Skoro inne, niecodziennie swobodne, no i w błocie się jeszcze papla, to to brudas musi być.

Panu z kolejki miałam ochotę powiedzieć, że równie dobrze można czekoladę ze sprasowanym gównem pomylić, ale raczej by tej aluzji nie zrozumiał...

Mam nadzieję, że w jego świecie jest mu równie dobrze, jak mi w moim. Tylko ja w jego świat, ze swoimi buciorami nie wchodzę, co najwyżej grzecznie mogę zapukać.

I takiego podejścia życzę.


wtorek, 6 października 2015

Uczę się, jakim być nauczycielem.



Kiedyś chciałam coś prędko komuś zanieść, chodziło chyba o pożyczenie kasy - bankomaty, płacenie kartą to jeszcze była abstrakcja. Zbiegałam ze schodów i przypieprzyłam głową z całym impetem w otwartą bramę. Skóra na czole pękła, szpital, szycie i te sprawy. Matka wtedy powiedziała: "Dobrymi chęciami to jest dziecko piekło usłane." Nie bardzo rozumiałam o czym mówiła, przypadek i tyle.
Kiedyś tam, chodziłam z chłopakiem, który był  dziwny. Poza czubkiem swojego nosa nic nie widział. I jakiś też trochę nieporadny był, gburowaty. To, co mu fajnie wychodziło to pisanie, nic poza tym. Bardzo długo byłam wyrozumiała, tolerancyjna, pomocna... Jak to ja.
Pewnego dnia przyszedł jednak na randkę z plamą na kurtce, ale tak jebitną, że nie dało się jej zignorować.
I to było apogeum. Wyszła moja natura zodiakalnego barana.

Czasem niewiele trzeba, by powiedzieć "Dość".
Czasem też po prostu trzeba powiedzieć "Dość", szczególnie, gdy myli się milczenie z ignorancją, spokój z akceptacją i pobłażaniem, a uprzejmość ze słabością.


Tak, magiczna granica mojej tolerancji została dziś przekroczona.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Coś, czego i tak nie da się zamknąć w słowach.


Słabo znam starość. Ale widzę w niej piękno. 
Najstarsza książka, jaką posiadam to podręcznik do języka polskiego z 1930 roku. Pożółkłe karty z ogromem treści, krusząca się już okładka, notatki i podkreślenia delikatnie naniesione ołówkiem, sprawiają, że czasem spoglądam na nią i myślę, kim był autor i dlaczego akurat on ją napisał, bowiem nazwisko brzmi niepolsko, kto i w ogóle przez ile pokoleń nosił ją do szkoły, co się z nią działo podczas wojny, jak trafiła do antykwariatu...
Ta mała rzecz to nośnik dziesiątek, jeśli nie setek niewypowiedzianych przez 85 lat historii.
Owszem, jej treść wprowadza mnie w dzieje literatury romantyzmu na emigracji, ale co w tym życiowego... Moja książka zatem tak naprawdę milczy. Ale wciąż trwa. 

Inaczej jest z moim Wujkiem. Wczoraj, obok starości pojawiła się śmierć. 
Jest jakaś potężna siła, która sprawia, że człowiek staje się słaby. Jednak tylko fizycznie. 
W drżących mięśniach, niezrozumianym mamrotaniu, zapadłych policzkach, spierzchniętych ustach, siwych włosach, mimo wszystko jest szlachetność. 

Większość widzi chorobę, szpitalne łóżko, cierpienie, a ja trzymając Wuja ze dłoń, którą mocno ściskał, poczułam i zrozumiałam, jaki ogrom czasu wykradł wieczności, ucierając jej nosa, bowiem okazało się, że ból można zawsze zamienić w żart, a w ostatnich świadomych (ja to wiem) podrywach i gestach, opowiedzieć więcej o życiu, niż za pomocą słów...

W całym tym obrazie starości widzę historię opowiedzianą do końca. 
Nieporadność i otoczka szpitalna, nie była w stanie przełamać tego, co ten człowiek wypracował krocząc przez życie prawie 80 lat. Wszystko to, co u kresu nazywamy słabością, ja już uznaję za paranie się z potęgą, o której nie mamy pojęcia, a wtedy człowiek staje się majestatycznie piękny i paradoksalnie... silny.

A słabością jest chyba tylko to, że to my nie będziemy umieli uporać się z pustką. 

poniedziałek, 27 lipca 2015

O wszystkim. I o niczym.

Mam 29 lat.
Pracuję w publicznym technikum. 
Mam męża-przyjaciela. 
Jestem początkującą ciotką. 
Wreszcie czuję się kobietą. 

Wszystko sprzyja, robię to, co kocham, rozwijam się w tym kierunku, czerpię z życia ogromną przyjemność. 
Nie wiem, jakie jest moje IQ, ale mogę pochwalić się ponadprzeciętną inteligencją emocjonalną. 
Siedzę sporo na Fejsie, ale kocham zapach nowej książki i w życiu nie zamieniłabym jej na audiobooka. 
Potrafię godzinami błądzić w sieci, ale to świat realny pochłaniam chytrze zmysłami, doznając niekiedy ekstatycznych uniesień. 
Jestem użytkownikiem Messengera, jednak to spotkania face to face napełniają mnie chęcią do życia i optymizmem, nieprzemożną potrzebą kontaktu z człowiekiem. 
Szanuję ludzi. Ich prostotę, skomplikowanie, różnorodność. Nie testuję, nie sprawdzam, nie eksperymentuję, bo po co... Od tego jest czas.
Świat staram się zamykać w prostych słowach, bo nie łechcą mnie przeintelektualizowane dyskusje. 
No taka już jestem. Albo coś bierzesz w pakiecie, albo wcale. Bo ciskanie w kąt, z uwagi na znudzenie, uważam za wybitnie niewłaściwe. 
Przyjaźń ma status wieczności. I jest święta, mimo, iż ani tego nie pokazuję, ani nie werbalizuję zbyt często. 
Jednak jak to ze świętością, lubi czasem zostać zszargana.