środa, 13 stycznia 2010
Przechlapany tydzień
Moje samopoczucie zdominowała plucha.
Śnieżne, parszywe błoto.
Jestem wyrozumiałym człowiekiem, ale nie na tyle, by pojąć, że w XXI wieku, w CENTRUM jednego z największych miast w Polsce, muszę grzęznąć w śniegu. Żeby tylko... Już wiem także, jak kiedyś wytłumaczę uczniom, co to jest konflikt tragiczny. Otóż, chcąc przejść przez pasy, na etapie wkraczania na jezdnię mogę dokonać jedynie wyboru, którą to nóżką postanowię wdepnąć w pośniegowe błoto, bo to, że się upierdolę jest nieuniknione, bo ów plucha jest wszędzie!
Buty mam niewdzięczne, zamszowe, więc co dzień wracam z solnym roztworem w trzewikach, spa dla stóp, jak nic... Za free. Miasto funduje.
I umówmy się, tu nie chodzi o to, jakie kto ma buty i co w nich przeżywa, ale o fakt zaniedbań miasta. Ja jestem młoda, gibka, sobie radzę, mimo, że czasem mogę wyglądać komicznie, kiedy zapadam się co krok w nieodgarniętym śniegu czy uprawiam ekwilibrystykę w punktach krytycznych, ale starszy człowiek może sobie nie poradzić, ja zresztą kiedyś też...
Należy w tym miejscu dodać, że przez ostatni tydzień przechodziłam nasilony zespół napięcia przedmiesiączkowego, więc wszystkie doznania były bardziej zintensyfikowane. A ponieważ jestem człowiekiem, który szuka ujścia dla swoich emocji, w tym przypadku negatywnych, oberwało się odkurzaczowi, pokrywkom i klapie od kibelka. O, jakże w takich stanach doznaje się złośliwości rzeczy martwych... Sól na butach to przy tym pikuś. Trzeba więc było odreagować za zmarznięte stopy, ufajdane nogawki, spóźniający się tramwaj, milczący telefon, panie w dziekanacie, znikającą chustę, wolno stygnące ziemniaki, w końcu za dobre chęci, za które mi się srogo oberwało...
Jednak po tych emocjonalnych grzmotach i wyładowaniach, przyszedł czas na ukojenie.
Zaczęło się od wiadomości, że moja mygyry (ciiiii...) zachwyciła prowadzącego, załatwiłam sobie praktyki, zrobiłam parę fajnych zdjęć, jutro szykuje się wyjście z grupą, które zawsze daje mi pozytywną energię, w sobotę wreszcie wpada Radzim.
Musi więc być jakiś czas wesoło i bezzespołowo;).
No i co najważniejsze... Poezja... Mój lek na całe zło. Od nowa i na nowo odkryłam urok erotyków rozkochanego Leśmiana, subtelność Prośby o wyspy szczęśliwe Gałczyńskiego, prostotę czułych metafor Poświatowskiej czy Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej... No i mój Wojaczek. Wciąż bliski sercu.
Wiersze zawsze koiły moje myśli. Porządkowały na kilka chwil wewnętrzny chaos, pozwalały znaleźć słowa, na nieogarnięty jeszcze smutek czy radość. Zresztą, o dobrej poezji dużo się nie mówi, dobrą poezje się po prostu czuje.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
11 komentarzy:
JasnoRZewska byłaby cokolwiek urażona... Aniu:)
No mówiłam, że same wtopy ;)
no i ta muzyka na blogu...rynce opadajum
To se je podnieś.
Albo wyłuncz muzykę.:P
Dobrze,że wyładowanie miało ujście w przedmiotach martwych,niemych.
Co do poezji,absolutnie się zgadzam,choć bliżej mi do Dyckiego,Bursy,Swietlickiego.
Wojaczek to odrębny fenomen, pisząc kiedyś pracę na jego temat dochodziłam do szczegółów które niesamowicie intrygujące.
Polecam "Wielokrotnego",odradzam film.
Kurde i zazdroszczę em gie er !
(:
które były* tu bi gramatikli korekt.
Żenuła!
O! Niespełniony życiowo Gość i u mnie się znalazł:D
stara się szukać przyjaciół.
Żenuła stara się zwrócić na siebie uwagę, Arnika miała rację;)
Ale kurcze, patrz, wychodzi mu/jej:)
filologia polska...
ktoz jak nie wy potrafi tak opisac posniegowa breje
robotnik Lam
Prześlij komentarz