niedziela, 18 października 2009

Andzia goł tu Gris. Part tuł.




Dziś, zgodnie z obietnicą, napiszę słów kilkaset o tym, jak się pracuje w Grecji.

Zacznę od działalności magicznego Biura Rośrednictwa Rracy ARISTON (nie ma jak to dbać o poprawność, patrz wizytówka). I niech to, co opowiem, będzie przestrogą i wskazówką, dla tych, którzy wybierają się w przyszłości do pracy za granicą.
Otóż większość spraw, do momentu wyjazdu załatwiana była mailowo, bowiem korzystałyśmy z greckiego biura, gdzie byli polscy rezydenci. Oczywiście miała być umowa, niezależnie od tego, na jak długo przyjeżdżamy. Obiecywano nam posadę u jednego pracodawcy,taki zresztą był nasz warunek. Kiedy zaniepokojona nagłymi zmianami zadzwoniłam do pana Remigiusza, który był "polskim informatorem", doszło do kłótni, ponieważ miał do mnie pretensje, że zadaję pytania... O Ironio, sobie myślę, no najwyższa pora żeby go zrypać... Pokrzyczeliśmy na siebie i jakoś pewne rzeczy stały się jaśniejsze.
Biura mianowicie mają taki system robienia ludzi w uja: piszą, że należy się zgłosić do jednego, podają wszelkie dane, numery ewidencji, rejestry, co człowiek naturalnie sprawdza godzinami, dzwoni, szaleje i te takie, po czym w ostatniej chwili każą zgłosić się gdzie indziej, bo rzekomo tam zabrakło ofert. Podają już tylko adres biura i rezydenta, sprawdza się więc czy owe biuro istnieje, jak nie ma złych opini, git, się jedzie.
No i pojechałyśmy.
Pomieszczenie niewielkie, kilka kobiet, które pracują bez umowy, jak się okazało, i my, czekające na naszą kolej, jak na skazanie.
Dostałyśmy pracę, 12 h na dobę, jeden dzień w tygodniu wolny, jeśli wynegocjujemy, 600 euro na miesiąc, jedzenie i nocleg za free, przy czym musiałam usłyszeć, że ładniejsza koleżanka z aparycją będzie zbierać szklanki w kawiarni, a ja pójdę na zmywak do restauracji. Noż ku..wa twoja mać, takie komentarze zachowuje się da siebie. Moja reakcja była oczywista, poryczałam się i mam kolejne pęknięcie w samoocenie, no niestety Basieńka nie wiedziała, że trafiła w najczulszy punkt.

Musiałyśmy do poniedziałku poczekać, a w tenże słoneczny dzień, zgłosiłyśmy się do biura. Co się okazało, umowy nie dostałyśmy, "no bo kto nam ją podpisze na miesiąc". Miałyśmy powiedzieć, że mamy 25 lat i zostajemy na długo, przy czym tydzień przed wyjazdem, powinnyśmy zadzwonić do biura i wszystko będzie załatwione. SZOK.
Nazwa miejscowości nie jest do przetłumaczenia, adresy podane zostaną później (patrz: nigdy), na dworzec odwiezie nas pracowniczka biura. No i cóż można zrobić w takiej sytuacji...? Łatwo się mądrować tym, którzy mają właśnie sto wyjść... Niestety, pojechałyśmy do Grecji z groszami, ryzyk fizyk, pozostało nam zaufać w dobroć sił wszechmocnych, wsiąść w ten autokar i czekać, co to będzie.

Dotarłyśmy do Gerolimenas. Odebrał nas Polak - o jaka radość to była... "Swój" na obcej ziemi. Liczyłyśmy, że pracę zaczniemy od wtorku, taaa..., myślał kogut o niedzieli...! Zaraz po 20.00 poszłyśmy do restauracji, miałyśmy tam jednak pracować obie.

Na miejscu okazało się, że pracuje tam jeszcze jedna Polka, a'la szefowa. O jakże nas przywitała! Brakowało tylko chleba i soli... Zostałyśmy wyściskane, dostałyśmy masę jedzenia i tydzień był w ogóle cudowny! Każda miała swoje zadania, ja robiłam sałaty, pomagałam reszcie w miarę swoich możliwości i umiejętności. W zakresie moich obowiązków było robienie sałatek, vrasta (gotowane warzywka do potraw), czasem strugałam wiadro pyrek, obierałam chortę (takie liście, ponoć świnie to jedzą:)),zmywałam naczynia, czasem pomagałam przy grillu czy innych pierdołach. AAAAAA! No przecież! Robiłam frytki! Dziesiątki porcji każdego dnia... No i na koniec oczywiście generalne sprzątanie. Niepokojący był fakt, że zamiast 12 godzin, co dzień pracowałam po 16, 17... Przerwa była jedna, półtoragodzinna, i mowy nie było o wolnym dniu.
Na kuchni pracowałyśmy z Maciejem i pieszczotliwie zwaną "So". To imię w oryginale nawet nie może mi przejść przez... klawiaturę. O ile Maciej był aniołem cały czas, o tyle "So" okazała się naprawdę potwornym człowiekiem. Pozory mylą, miła i uczynna na początku, mamka prawie, w połowie naszego pobytu zgotowała nam niezłe piekiełko. Miałyśmy coraz mniej odpoczynków, bo wciąż zaganiała nas do pracy, wymyślając zadania, chociaż to, co powinno, było już dawno zrobione. Nie miałam czasem sił, po dwóch tygodniach, kiedy to człowiek wstaje o 8 z minutami, a chodzi spać około 2,3 i w ciągu dnia ma tylko 1,5 h przerwy, siłą rzeczy organizm odmawia posłuszeństwa, a najgorsze, okazało się, było dopiero przed nami. I dziś wiem, że gdyby nas tak nie wymęczyła na początku, miałabym siłę, żeby zostać tam dłużej, bo naprawdę, pracę dało się zorganizować zupełnie inaczej, korzystniej.

Po około 3 tygodniach zaczęła się sodoma. Kazano nam chodzić pomagać do kawiarni,a wiązało się to z podwójną pracą. Zbuntowałyśmy się. Za nas musiał chodzić Maciek. Ciężko mu było odmówić, ponieważ przyjaźnił się z Fridą, która zarządzała kafeterią. Oczywiście cała wściekłość "So" kumulowała się na mnie. Pracy już prędzej jak o 2 z minutami nie kończyłam, ciągle słyszałam docinki, doznawałyśmy z jej strony złośliwości małych i wielkich. Co więcej, nie była już miss Gerolimenas, Karolcia w końcu ładna, zgrabna i uwaga wszystkich skupiała się na niej, a nie na pięknej "So"... To się gwiazda wkurzała.
Mimo, że się starałam, zawsze miałam u siebie porządek, pomagałam, czasem zrobiłam coś "ekstra", ciągle jej wszystko nie pasowało. Nie ma co ukrywać, zalazłyśmy sobie za skóry...
Pewnego dnia doszło do kłótni między mną a "So". Ulalala, ależ padły słowa... Musiały ją zaboleć. Od tej pory topór wojenny wisiał nad kuchnią w Epilektonie. O północy musiałam robić tiroflogieresy, trzeć cukinię w ilości 40 sztuk, i takie tam, a z reguły trochę to czasu zajmowało. Spokojnie można było to zrobić rano, ale cóż, Madame się uparła... Niemal każdego dnia zdawała relację z tego, co i jak robimy szefowi, z którym sobie romansowała, i nie trzeba było być "wtajemniczonym", żeby się domyślić...
Szef z kolei, o majn got... Kiedy wpadał do kuchni "pomagać", miało się wrażenie, że właśnie jest w niej tajfun!!! Chaos, krzyk, wiercenie się, wiecznie rozlana woda, "mija, dija potates" w końcu cholera wie ile, bo głoski w ferworze pracy i potoku mowy się zagłuszały, "salat gris", jakby nie wiedział, że już tyle, co tu jestem wiem, że horiatiki to horiatiki, i nie trzeba tłumaczyć, jak krowie na rowie, "gris salat, gris salat"... Często był taki kocioł, że do domu wracałam tak zmęczona, że w pionie trzymała mnie tylko perspektywa łóżka. Pierwszy raz w życiu wiem, co to wycieńczenie. Gdybym wiedziała, że tak będzie wyglądać moja praca, nie przyjechałabym tu za żadne skarby. Mam świadomość swoich możliwości, przechodziłam samą siebie nie raz, i za grosze...
Sytuacja była nie do zniesienia. Płakałyśmy nie raz, pot kapał z twarzy, ale trzeba było pracować. I może byśmy to jakoś znosiły, gdyby nie chora atmosfera. Ciągle się ktoś z kimś kłócił, na nas patrzeli wilczym wzrokiem, bo nie dałyśmy z siebie zrobić popychadeł. Nie raz zapieprzałyśmy jak głupie, a Grecy siedzieli popijając chłodne napoje, i ani myślą, żeby pomóc! Gdy zwróciłam o to uwagę, postawiłam się, że nie pójdę wynieść śmieci, bo chłopcy mogą to teraz zrobić, bowiem nie mają zajęcia, a ja mam, i koniec, usłyszałam "Go of my work!" Jakby mi przykrość zrobili... Jeju... "With pleasure!" Przynajmniej miałyśmy spokój od tego momentu.
Chociaż spokój to też pojęcie względne w tej sytuacji. Na drugi dzień przyszedł jeden ze szczyli tam pracujących, poprosił o śniadanie, i sobie gówniarz bezczelnie powiedział, że ta młoda, czyli ja MAM MU TO ŚNIADANIE PRZYNIEŚĆ! Yh... Sobie pomyślałam, że chyba dziecię śni... Zapowiedziałam, że nie zrobię tego w żadnym wypadku, nóżki ma, może sobie po nie przyjść. "So" oczywiście uradowana, zrobiła to żarcie i mi mówi, żebym to zaniosła. Zaśmiałam się pod nosem, wyszłam i byłam na tyle grzeczna, że poszłam, chłopczykowi powiedzieć, że jego papuś już gotowe i może po nie przyjść. No ale oczywiście "So", sługa pańska, poleciała za mną z tym talerzykiem i podetknęła mu pod zadarty nosek.
Tym oto sposobem i wieloma innymi, uczyła dziadostwa, na które potem nocami gorzko narzekała, kiedy po sprzątaniu, ok 1 w nocy pojawiała się jebitna, złośliwa paragilija z zamówieniami od dzieciaków z kawiarni, które tam pracowały (taki był zwyczaj, w kuchni robiło im się jedzenie, oni w kawiarni nam lody czy kawę, myśmy jednak z tej ofiarności za wiele nie skorzystały).

Byłyśmy więc wymęczona psychicznie i fizycznie. I przyznam, że gdyby nie młody syn szefa, który mówił po angielsku, wyjazd byłby kompletną porażką, bo dzięki siłom wszechmocnym zdołałyśmy wynegocjować chociaż większe pieniądze, całe 700 e na m-c, szł baj najt, ale przynajmniej można było mu wytłumaczyć, skąd nasze zachowanie. Oczywiście "So", kiedy się dowiedziała, ile dostaniemy pieniędzy, omal nie pękła ze złości, i wcale nie kryła oburzenia. Co więcej, dopóki nie poszłyśmy się rozliczyć, stresowała nas, że nie dostaniemy tyle, a po odjęciu pieniędzy na powrót. wiele nam nie zostanie...
Troszkę jej mina zrzedła, jak dostałyśmy tyle, ile powinnyśmy, chwyciłyśmy za wino i wiśta wio! Tyle nas w pracy widziała... Wieczór spędziłyśmy nad morzem i w "patio" z basenem najdroższego hotelu, wlazłyśmy tam w nocy i nawet nikt nam uwagi nie zwrócił, a następnego dnia, "zreperowane", tak pi razy drzwi, poszłyśmy do kawiarni ze znajomymi Polkami na piwo i lody. Och, jakże to miłe uczucie, jak musieli nam je przynieść... Co więcej, za nic nie zapłaciłyśmy, ponieważ rachunek zapłacił znajomy dziewczyn z hotelu, w którym pracowały.
Jedyne szczere dobro, jakie nam się tam przytrafiło, to Maciej i Jana. Maciej pracował za dwóch, bez niego w ogóle nie widzę tej kuchni w sezonie, ale oczywiście nic zdaniem "So" nie robił... Jana z kolei była odpowiedzialna za cały hotel. Sama robiła wszystko. Jestem pełna podziwu, jak ona dawała sobie radę. Anioł, nie kobieta...
Maciej przynosił nam smakołyki każdego ranka, wyciskał sok z pomarańczy i robił pyszne obiady, Jana natomiast, pomogła nam w zrobieniu wyprawki na kilkudniową podróż, bo oczywiście pracując na kuchni, pod okiem "So", mogłyśmy liczyć na gruszki na wierzbie. I o co byśmy nie poprosiły Jany, nie było problemu. Bezkonfliktowy, spokojny, szczery, porządny człowiek.
Z Jasią, Marceliną i Magdą spędziłyśmy na pogaduchach i wymianie wrażeń ostatnią noc w Gerolimenas.
Karolina poznała też starego kapitana, który miał niewielki hotel i zgodził się nas przenocować, do czasu wyjazdu. Jedna noc, ale zawsze wiele. Zresztą zaprosił nas na pyszne wino i rozmawialiśmy kilka godzin o wszystkim, i o niczym. W traumie znalazło się więc kilka przemiłych akcentów, które sprawiają, że jak słyszę "So", Grecja-praca, nie dostaję wysypki.


Po samodzielnym powrocie do Aten, natychmiast odwiedziłyśmy biuro. Spokojnie powiedziałyśmy, jakie mamy zastrzeżenia. Przecież biuro nie podpisało z nami żadnej umowy, świadczącej o współpracy, a powinno, bowiem pobrali 200 euro za pośrednictwo, nie zapewniło nam umowy z pracodawcą, żadnych świadczeń w związku z tym, ponadto warunki pracy różniły się diametralnie od tych, które nam przedstawiono. Ariston rekrutuje ludzi z Polski bez pozwolenia, jednym słowem wyzysk i oszustwo. Odpowiedzią szefa, który nic nie rozumiał po angielsku, było stwierdzenie, że mogłyśmy zadzwonić i on by wszystko załatwił. Po raz pierwszy w życiu przekonałam się, że powiedzenie "udawać Greka" ma swoją absolutną zasadność! Nic nie dało mu się wytłumaczyć, zresztą mediator - tłumacz, czyli rezydentka Barbara, chyba wiele rzeczy mu nie powiedziała. I tak oto sobie pogadałyśmy. Nie widziałam nawet sensu, żeby krzyczeć i robić grandę, bo mówić do zirytowanego Greka, to jak kazać się przesunąć piramidzie... On nie rozumiał nas, my jego, Baśka nie tłumaczyła wszystkiego i o, przeszło bezkarnie zapewnie po raz enty...

Tak działają greckie biura pomocy i rośrednictwa rracy.

Tego dnia i w sobotę konsulat i ambasada niestety nie były czynne. Jednak jakaś moc w naszych rękach jest. Zostawiłam wpis na forum Gazety Wyborczej, tutaj pozostanie kilka słów, a w przyszłości, jak będzie chwila, napiszemy z Karcią oficjalny list do ambasad czy czegoś tam. MOŻE ktoś się tym zajmie.

Ale żeby nie kończyć takim pesymistycznym akcentem, zaznaczę, że wiem już co to piękne, błękitne morze, błyszczące każdego dnia w blasku Słońca, dotykałam starożytności, nauczyłam się robienia kilku sałat i potraw, jadłam zajebiste krewetki, przesłodkie owoce, widziałam dziwne morskie stwory, ba! obierałam niektóre!, kosztowałam, walczyłam z latającymi karaluchami, ujrzałam kość swojego kciuka, przez dwa tygodnie (na początku, buś...) byłam brązowa, jak czekolada, poznałam dwoje wartościowych ludzi i co najważniejsze, zdobyłam wielkie, życiowe doświadczenie.

Nawaliłam tego tekstu, jak życiowych gaf... :) To tylko jednak szkielet opowieści. Wszystkiego nie da się opisać. Czasem miałam wrażenie, jakbym grała w jakiejś durnej telenoweli... Pomieszane z poplątanym, okraszone mieszanką czeskiego filmu z rżnięciem Greka... Pomyślałam więc pewnego dnia: "Pierniczę, rzucam tę rolę, wracam."

End hir aj em! :D

3 komentarze:

tusiak pisze...

Jestem z Ciebie dumna :-)

drewno pisze...

pisz książki Dziewczyno, wydawaj,ja kupię ;]

Anonimowy pisze...

DZiekuje Aniu