piątek, 16 października 2009

Jesiennie... Wspominki.




Poezja zaklęta w ...piecu...

Pamiętam czasy, kiedy jesienna szaruga miała w sobie jakąś magię.
Wiatr hulał między domami, dął w okna tak, że aż ruszały się zasłonki, porywał wirami liście, wyginał ludziom parasole, strącał kapelusiki, a temu wszystkiemu akompaniował deszcz, spadający na blaszany, zewnętrzny parapet.
Lubiłam wtedy siedzieć w kuchni, pod warunkiem, że paliło się w piecu.
Piece lubiłam od zawsze, biło od nich ciepło, można było ogrzać łapki oczywiście pod nadzorem babci Mirki. Kazała mi nawet czasami przypiec ukulany chleb w "korytku" po drążku, które zawsze mocno się nagrzewało. Nad piecem z kolei wisiała kiełbasa, naturalnie domowej roboty, koło pieca zaś stało krzesło, i pamiętam do dziś, jak Mireczka ściągała najbardziej ususzony kawałek, brała mnie na kolana, i siedziałyśmy przy rozżarzonym piecu, wcinając plastry przepysznej kiełbasy. Zresztą jej smak pamiętam do dziś.

Babcia odeszła, kuchnię wymieniono z białej na brązową, częściej wisiały nad nią grzyby, ale wciąż buzował w niej ogień, strzelało drewno, palił się węgiel. Zwykle na blacie stały dwa czajniki, nota bene niezbędne mi do życia. W mniejszym, białym była zaparzona esencja z herbaty, w drugim, ciężkim, żeliwnym i niebieskim, woda. No i robiłam sobie te ukochane herbatki, siadałam przy stole umieszczonym koło okna, i gapiłam się przezeń dziesiątki minut. W kącie kuchni pogrywało Radio Konin, pasma popołudniowe i nocne bywały fenomenalne, stare przeboje z lat siedemdziesiątych cieszyły ucho, kubki smakowe zaś rozpieszczały od czasu do czasu łakocie. Ech...

Czasem chciało mi się ciszy. Ciszą dla mnie było i jest wszystko to, co nie ma znamion cywilizacji, ciszą był wtedy dźwięk ognia, fonia deszczu, szum wiatru. Wszystko to zaś skłaniało do refleksji. Uwielbiałam rozmyślać! Przez głowę przechodziło mi tysiące hipotetycznych i wyreżyserowanych sytuacji,a czasem tchnięta tą całą scenerią i przemyśleniami nabazgrałam na kartce jakiś wiersz...

Jednak chyba najmilszymi chwilami były te, w których kumulowały się wszystkie wrażenia zmysłowe: w jednej chwili czułam ciepło, w kuchni roznosił się zapach jeszcze wilgotnego drewna, herbata smakowała jak nigdy, w radiu puścili nastrojową piosenkę, a wzrok skupiał się na przyjaznym świetle tańczących płomieni... Błogostan, beztroska... Chciałoby się zamknąć taki moment w kuferku i wskakiwać do niego, kiedy ma się czasem życia dość...

Dziś już się nie robi takich kuchni, a piece zastępuje gaz i kaloryfery. I przy czym tu dumać? Przy dźwięku lodówki? Na co patrzeć? Na niebieskie sznurki ognia z palnika? Beznamiętne...

I przykro mi też było, kiedy Jadziunia zdecydowała się na ogrzewanie centralne. I pach! Ukochane kaflaki poszły w odstawkę... A jakże fantastyczny był dźwięk, kiedy wszystko się w nich rozpalało, ba! Hajcowało! Nie wspomnę o klasyce, czyli grzaniu tyłka, bo można było się do takiego pieca przykleić. I pomyślcie sobie, jakie to cudowne i jedyne w swoim rodzaju uczucie, kiedy za oknem szaleje Jesień czy Zima, i mogła sobie deszcze, śniegi i wiatry wsadzić w nos, bo oto my, w tym czasie, z ogniem za pan brat, siedziałyśmy sobie z Jadźką beztrosko gawędząc i siorbiąc herbatę z pigwą... Pamiętam też, jak babcia zawsze przygaszała światło, kiedy oglądała swoje seriale, a ja kładłam się na wersalce i spoglądałam kątem oka na kilka dziurek w drzwiczkach od kaflaka, przez które było widać płomienie, te z kolei odbijały się na ścianie, tworząc ruchliwą mozaikę. Ależ lubiłam się w to gapić...!


Głowę daję, że jak to czytasz drogi wujku Macieju, nie raz przez głowę przeszła myśl, jeśli w ogóle nie padły słowa, o mniej więcej takim wydźwięku: "Chyba gówniaro nie pamiętasz, jak sobie wujek ręce urabiał, żebyś miała gdzie dupę grzać, ile razy się babcia nawkurzałą, jak się kopciło. Wieśniara jedna. Przyszła na gotowe i się wymądrza, gówniara jedna...Pieluchy Ci zmieniałem!" :D

Nie plumkaj za dużo, bo pamiętam, jak przekłułeś mojego bałwana dzidą i nie wybaczę Ci tego!

Nie wiem czemu tak lubię piece, i nade wszystko palące się w nich drewno, szczególnie, kiedy strzela... Jest w tym czar. Żywioł staje się sprzymierzeńcem. I to jaki żywioł, symbol dynamiki, wojny, namiętności. Daje ciepło i światło. Fenomen.

No i jak by nie było, baranek ze mnie zodiakalny, kłania się ognisty trygon, być może stąd ta miłość do piromanii, w końcu nie każdy w swoim życiu wysadził kuchnię w powietrze...

Brak komentarzy: