czwartek, 24 grudnia 2009
Święta od kuchni
Kiedy się dorasta, dojrzewa magia Świąt pryska. Nie czar, ale magia...
Półświadomy, mały człowieczek czerpie z Bożego Narodzenia całymi garściami. Natłok zjawisk, kolorowych lampek, stroików, ozdób, obrazków, stosy pierników, bałwany, śnieżki, sanki, w końcu wyczekiwanie na Gwiazdę Betlejemską, kolacja, św. Mikołaj, prezenty, Kewin sam w domu i kolędy... Kolorowy zawrót głowy, na który czeka się cały rok!
Kilka lat później wszystko wygląda inaczej, a przecież święta wciąż te same...
Multum światełek drażni oczy, stroiki wydają się zbyt skromne lub nader pstrokate, ta Gwiazdka Betlejemska to jakiś fake się okazuję,na dworze nie zima, a plucha, przy kolacji nie zawsze jest 12 potraw, a jak są to trzeba spróbować np. kapusty z grochem, po której się pierdzi, dochodzi się do wniosku, że przecież Mikołaj za cholerę nie wejdzie przez komin, a więc to megaściema, a Kewin, no cóż, po corocznym, 7 seansie już się nim rzyga...
Kilka następnych lat mija i widzę, jak kobitka na schodach robi 3 przerwy, zziajana, załadowana siatkami, aż wracam i pytam, czy wszystko w porządku, w markecie małżonkowie kłócą się, ile wydać pieniędzy na masę makową, wchodzę do dziecięcego (w poszukiwaniu darta!) i widzę, jak jedni bez finansowego skrępowania kupują dzieciom najnowszy model lalki, która sika, mówi, nie wiem co jeszcze, może i się sama podciera, inni pytają czy jest coś podobnego, ale tańsze, przy czym to "tańsze" okazuje się i tak za drogie, i wychodzą niezadowoleni... Ba! I ja wydaję swoje zaskórniaki tak, by na wszystko starczyło, by sprawić, że ktoś się uśmiechnie, ale ceny czasem oślepiają lub ogłuszają, i chcieć jak najlepiej, nie znaczy móc to zrealizować...
Wracam do domu i okazuje się, że nie ma już miejsca na dużą choinkę, babcia pewnie zmęczona przygotowaniami do świąt, już tylko pot z czoła ściera i czeka kiedy odpocznie... Ludzie kurwują w kuchniach, bo się pierogi rozlepiają albo bigos przypala. Co więcej, trzeba zarżnąć karpia, który od kilkunastu godzin albo się dusił w folii, albo pływał w wannie... Dzieciaki jak głupie, nieświadome niczego - zamieszania, chaosu, latają do sklepu, bo zabrakło mąki, koncentratu, goździków... Wrzawa, bulgotanie, zagłuszają eteryczne kolędy puszczane w radiach i telewizji, a w kościele, podczas pasterki, roznosi się alkoholowa woń - że niby miało rozgrzewać...
Przełamanie opłatka czasem odbywa się bez słów, kolacja wigilijna staje się początkiem końca, od tegoż bowiem czasu, jedzenie można odgrzewać, a zostaje tylko zmywanie naczyń i sprzątanie po gościach. Prezenty są trafione lub nie, zależy czy się je wybierało, czy miały być "niespodzianką". Mijają dwie doby i każdy Polak wypowie tradycyjną formułę, jakby z ulgą w głosie: Święta, święta i po świętach...
Boże Narodzenie jest piękne. Urocze. To jak je spędzimy, nie zależy od tego ile mamy pieniędzy w portfelu i czy dobrze doprawiliśmy barszcz... Czar tych Świąt leży w naszych usposobieniach, charakterze. W atmosferze, jaką sami wytworzymy.
Życzę sobie i Wam, abyśmy w zmaganiach przedświątecznych z biegiem czasu, nie stracili wrażliwości.
Aby cieszyła każda bombka powieszona na choince, by radował fakt, że zasiadamy do stołu z bliskimi. Życzę wzruszającej kolędy, ciepłych rozmów, refleksyjności, sensualności... Życzę zdrowia, przyjaźni i miłości.
poniedziałek, 14 grudnia 2009
Sarkastycznie
Widział gdzieś ktoś mój zeszyt z wierszami?! Bo cholercia zgubiłam... Poważna strata... Jak nie znajdę, zapomnę, jakim to ja sentymentalnym dzieciokiem byłam. Poezja w zasadzie do niczego, ale kilka fraz dobrych było... Ech.
Są dwie opcje, albo go przypadkowo oddałam z zeszytami mojemu ulubionemu maturzyście, albo tak schowałam przed Damianem, że go teraz znaleźć nie mogę.
Już nie szukam, może znajdę...
Jednak nie o tym dziś.
Wracałam jakiś czas temu z Pasażu Piastowskiego. Za mną szły dwie dziewczyny. Mogły mieć nie więcej niż 18 lat. Rozmawiały a ja podsłuchiwałam. Uszom nie mogłam uwierzyć!
- Ej i wreszcie mnie zaprosił! Ja już wcześniej do niego chciałam podejść, ale się wstydziłam, a on dziś przyszedł do mnie i zaprosił mnie na randkę! Przyszedł na przerwie pod klasę i mówi do mnie, że po szkole możemy się iść najebać, bo ma wódkę i co ja na to!
- A zdążysz do chaty iść się przebrać?
- No muszę!
Pointa:
Panowie z kwiatami i listami miłosnymi, szanujący kobiety, zapraszający je na randki do kin, teatrów, restauracji! Wstydźcie się!
niedziela, 6 grudnia 2009
Być albo nie być / by Andzia
Wydarzenie, o którym dziś napiszę, jest bardzo osobiste, ale z perspektywy czasu stało się tragikomedią.
W takiej formie łatwiej o tym mówić i pisać, a dystans pozwala zauważyć, co jest jednak na szali życia "cięższe" (dosłownie i w przenośni): BYCIE kontra NIEBYCIE.
Dzieckiem ja byłam niesfornym. Aktywnym, roztrzepanym i jednocześnie ogarniętym. Miałam swoje ideały, wartości. Wiedziałam, czego chcę, a czego mam unikać. Wszędzie było mnie pełno, na brak przyjaciół nie narzekałam. Ba! Doczekałam się przewodnicząctury w klasie ;). Szacun był.
No ale niestety, nawet asy mają swoje słabości. Moja związana była z wyglądem. Bałagan w oczach, że tak to zgrabnie ujmę, nie dawał mi spokoju. Bolączka nie z tej ziemi, szczególnie wtedy, gdy staje się narzędziem w tych niby banalnych, podstwówkowych miłostkach. Już w czwartej klasie zaczęły się te niezbyt przyjemne perypetie. Moja wielka, wieloletnia miłość oraz jego koleżanki i koledzy tak mi dali popalić, że traumę przeszłam kosmiczną, a po dziś dzień gdzieś w mojej psychice to się szerokim echem roznosi...
I mimo towarzyskiej duszy, zabawnym nieokrzesaniu i niebanalnej sile charakteru odechciało się Anuśce egzystować. Hartowało mnie życie od dawna, bo dzieciństwo miałam krótkie, ale piękne, jednak są chwile, kiedy summa dotychczasowych "nieszczęść" jest tak wielka, że chce się zejść cicho z tego padołu.
No i maiłam latek 15, pstro w czerebku, niespełnioną, bolesną miłość, dom na głowie i zapadła decyzja. Basta. Fuck off.
Wielkiej filozofii przy popełnianiu samobójstwa nie ma. Porządny bodziec, odwaga, konsekwencja.
Wzięłam zatem garść, ale taką zdrową jakiś tabletek, zielonych, czerwonych, białych, na serce, jakieś astmy, i co tam jeszcze było... Papierki w każdym razie skrupulatnie opróżniłam! Ażeby wzmocnić efekt, postanowiłam to wszystko popić Ludwikiem! Z całą stanowczością mogę powiedzieć, że w życiu czegoś gorszego w buzi nie miałam... Ohydztwo. Wykręcało mnie przy piciu w cztery strony świata, ale co uparciuch jestem, to do dna!
No.
Bekło mi się porządnie.
Trochę zemdliło.
Zasnąć za cholerę nie mogłam.
Czekałam.
Po dwóch godzinach chyba, dostałam takiej sraczki, że do kibla ledwo zdążyłam dobiec. Myśl, że jeszcze znajdą mnie okupczoną przed śmiercią była poniżająca...
No.
Takie ostre zejścia do łazienki maiłam jeszcze ze trzy razy. Gigakupy. Wywaliłam z siebie chyba wszystko...
I tyle. Powykręcało trochę kiszki, pojawił się wilczy głód, trza było coś zjeść i co, no, żyć dali. Na drugi dzień do szkoły na 8 i tak oto sobie jestem do dziś.
Pewnie czujecie się zażenowani, bo o takich rzeczach się raczej nie pisze... Ja nie widzę przeciwwskazań. Mam pisarską duszę i naturę emocjonalnego ekshibicjonisty. Każda historia ma swoją wartość.
Po latach zrozumiałam dopiero, że głupota to była... Drugi raz już bym tego nie powtórzyła, ale nie ukrywam, że są dni, kiedy żałuję, że dzieło się nie dokonało ( tak tylko się droczę ;)) i takie, w których siłom wszechmocnym dziękuję, że skończyło się tylko rozwolnieniem. Tych ostatnich na szczęście jest dużo więcej.
Trzeba dorosnąć, by zrozumieć, że uciec, nie być, to nie jest akt odwagi, a tchórzostwo. Pójście na łatwiznę. Zmagać się z życiem, to dopiero jest fenomen... I niby wszyscy to wiedzą, ale czy oby każdy rozumie...?
I ile bym się nie nawkurwiała, że pan J. mnie nie kochał, że mnie starzy denerwują, że na studia z groszami pojechałam, że czystki na koncie, małe cycki, lilipuci wzrost, że egzamin ulałam przez Reymonta, że trzeci raz mi wizytę u fryzjera przełożyli, to cieszę się, bo dojrzałam do tego by zrozumieć, co to jest prawdziwa miłość, przyjaźń. Doznałam i doznaję tego.
Życie ma smak gorzki albo słodki. I basta. Trzeba to przyjąć i już.
Mój charakter i neurotyczność sprawia, że skaczę po ekstremach. I przejmuję się czasem anomaliami, nie panuję nad nimi, ale dostarczają wrażeń. Ja żyję wrażeniami. Zaczęłam je poprawnie przetwarzać.
A tu jeszcze tyle za mną i tyle przede mną...
W takiej formie łatwiej o tym mówić i pisać, a dystans pozwala zauważyć, co jest jednak na szali życia "cięższe" (dosłownie i w przenośni): BYCIE kontra NIEBYCIE.
Dzieckiem ja byłam niesfornym. Aktywnym, roztrzepanym i jednocześnie ogarniętym. Miałam swoje ideały, wartości. Wiedziałam, czego chcę, a czego mam unikać. Wszędzie było mnie pełno, na brak przyjaciół nie narzekałam. Ba! Doczekałam się przewodnicząctury w klasie ;). Szacun był.
No ale niestety, nawet asy mają swoje słabości. Moja związana była z wyglądem. Bałagan w oczach, że tak to zgrabnie ujmę, nie dawał mi spokoju. Bolączka nie z tej ziemi, szczególnie wtedy, gdy staje się narzędziem w tych niby banalnych, podstwówkowych miłostkach. Już w czwartej klasie zaczęły się te niezbyt przyjemne perypetie. Moja wielka, wieloletnia miłość oraz jego koleżanki i koledzy tak mi dali popalić, że traumę przeszłam kosmiczną, a po dziś dzień gdzieś w mojej psychice to się szerokim echem roznosi...
I mimo towarzyskiej duszy, zabawnym nieokrzesaniu i niebanalnej sile charakteru odechciało się Anuśce egzystować. Hartowało mnie życie od dawna, bo dzieciństwo miałam krótkie, ale piękne, jednak są chwile, kiedy summa dotychczasowych "nieszczęść" jest tak wielka, że chce się zejść cicho z tego padołu.
No i maiłam latek 15, pstro w czerebku, niespełnioną, bolesną miłość, dom na głowie i zapadła decyzja. Basta. Fuck off.
Wielkiej filozofii przy popełnianiu samobójstwa nie ma. Porządny bodziec, odwaga, konsekwencja.
Wzięłam zatem garść, ale taką zdrową jakiś tabletek, zielonych, czerwonych, białych, na serce, jakieś astmy, i co tam jeszcze było... Papierki w każdym razie skrupulatnie opróżniłam! Ażeby wzmocnić efekt, postanowiłam to wszystko popić Ludwikiem! Z całą stanowczością mogę powiedzieć, że w życiu czegoś gorszego w buzi nie miałam... Ohydztwo. Wykręcało mnie przy piciu w cztery strony świata, ale co uparciuch jestem, to do dna!
No.
Bekło mi się porządnie.
Trochę zemdliło.
Zasnąć za cholerę nie mogłam.
Czekałam.
Po dwóch godzinach chyba, dostałam takiej sraczki, że do kibla ledwo zdążyłam dobiec. Myśl, że jeszcze znajdą mnie okupczoną przed śmiercią była poniżająca...
No.
Takie ostre zejścia do łazienki maiłam jeszcze ze trzy razy. Gigakupy. Wywaliłam z siebie chyba wszystko...
I tyle. Powykręcało trochę kiszki, pojawił się wilczy głód, trza było coś zjeść i co, no, żyć dali. Na drugi dzień do szkoły na 8 i tak oto sobie jestem do dziś.
Pewnie czujecie się zażenowani, bo o takich rzeczach się raczej nie pisze... Ja nie widzę przeciwwskazań. Mam pisarską duszę i naturę emocjonalnego ekshibicjonisty. Każda historia ma swoją wartość.
Po latach zrozumiałam dopiero, że głupota to była... Drugi raz już bym tego nie powtórzyła, ale nie ukrywam, że są dni, kiedy żałuję, że dzieło się nie dokonało ( tak tylko się droczę ;)) i takie, w których siłom wszechmocnym dziękuję, że skończyło się tylko rozwolnieniem. Tych ostatnich na szczęście jest dużo więcej.
Trzeba dorosnąć, by zrozumieć, że uciec, nie być, to nie jest akt odwagi, a tchórzostwo. Pójście na łatwiznę. Zmagać się z życiem, to dopiero jest fenomen... I niby wszyscy to wiedzą, ale czy oby każdy rozumie...?
I ile bym się nie nawkurwiała, że pan J. mnie nie kochał, że mnie starzy denerwują, że na studia z groszami pojechałam, że czystki na koncie, małe cycki, lilipuci wzrost, że egzamin ulałam przez Reymonta, że trzeci raz mi wizytę u fryzjera przełożyli, to cieszę się, bo dojrzałam do tego by zrozumieć, co to jest prawdziwa miłość, przyjaźń. Doznałam i doznaję tego.
Życie ma smak gorzki albo słodki. I basta. Trzeba to przyjąć i już.
Mój charakter i neurotyczność sprawia, że skaczę po ekstremach. I przejmuję się czasem anomaliami, nie panuję nad nimi, ale dostarczają wrażeń. Ja żyję wrażeniami. Zaczęłam je poprawnie przetwarzać.
A tu jeszcze tyle za mną i tyle przede mną...
poniedziałek, 30 listopada 2009
Obsesyjnie. Pryszczaty dzień.
Ja wiem, że dzieci w Afryce głodują, w Chinach jest komunizm, i te takie, ale ja dziś się obudziłam z trzema magapryszczami na twarzy... Zeszło się to akurat z faktem,że wstałam przysłowiową lewą nogą, więc konfrontacja z lustrem o poranku była tym bardziej demotywująca.
Oczywiście musiałam się pożalić Damianowi, że coś tak potwornego przydarzyło się mojej buzi. Liczyłam na słowa, że i tak jestem piękna i urocza, i inne ściemki, które chłopcy muszą pisać swoim dziewczynom, żeby im poprawić nastrój. Jednak Damian błyskotliwie mi odpisał, że powinnam się cieszyć, bo my kobiety mamy różne maskujące rzeczy, a faceci nie mają... Yh! Dziś to by mi nawet do cholery tynkowanie nie pomogło...!
Dobra. Pomyślałam, że muszę coś z tym zrobić. Maści, cynk, mydło, cynk, mydło, maści... Aż tu genialna myśl! Eureka. Wypalę je! Od kilku tygodni trzymałam karnecik na solarium z gratisem. Miał być na więcej minut, aniżeli tyle, ile mogłoby wypalić pryszcze, a nie uczynić ze mnie skwarka. Poszłam, poświęciłam gratisa...Siedem minut tylko po to, by wypalić to cholerstwo. I co?
I po powrocie znów nałożyłam cynk, żeby wzmocnić efekt, co nie?! I co? I kurwa wyglądam jak MUCHOMOR!
piątek, 20 listopada 2009
Nie to, żebym była purystą...
środa, 18 listopada 2009
Hispita(liza)cje
Zaczęłam hospitacje w szkole. Zmiana specjalizacji wychodzi mi póki co na dobre, bowiem w każdy poniedziałek mam terapię śmiechową.
Trafiłam na zajęcia czwartej klasy szkoły podstawowej.
Prawdziwy wehikuł czasu...
Tornistry, gigantyczne piórniki, kolorowe długopisy, kleje, kredki, worki na strój i papucie, wyrazy pisane prawie bez oderwania ręki, dwa paluszki w górze, jak chce się coś powiedzieć...
No i dialogi...
Przytoczę dwa.
- Dzieci, kto może być wyobcowany ze społeczeństwa, niepotrzebny, zły?
- Yyyyy, to często mogą być na przykład zwierzęta, bo są niepotrzebne.
Zawrzało. Pani tłumaczy:
- Nie jest tak, zwierzęta są nam bardzo potrzebne z wielu względów...
I w tym momencie z ust grzecznej dziewczynki padają jakże wyraziste słowa:
- No właśnie! Nie obrażaj mojego chomika!!!
Lekcja o przyjaźni.
- Dzieci, kto lub co może być przyjacielem człowieka. Może nim być zwierzę, tak? Przecież często mówi się, że np. "pies jest wierniejszy niż człowiek" zgadza się?
- I fretka też! ( wykrzyknęła Ta od chomika ;))
Ech... Piękne w swej prostocie i sztubactwie. O Ironio..., urok minie, kiedy papucie zmienią się w szpileczki, tornistry w torebeczki, a dwa palce przestaną służyć tylko do zgłaszania się...
sobota, 14 listopada 2009
Senne fluidy
wtorek, 3 listopada 2009
Reymont! Ja Ciebie dorwę w zaświatach!
I skopię Ci dupę.
Poszłam na egzamin. Względnie nauczona. Sześćdziesiąt osiem lektur i opracowań względnie opanowane. Usiadłam, dostałam pytania względnie łatwe.
I kurwa względnie oblałam.
Oblałam... Złe słowo, jak można oblać egzamin, gdy właściwie do niego nie doszło?!
Nie wiem, dlaczego w dojrzałym realizmie umieściłam Chłopów. Błąd. Nawet nie zdążyłam zdać sobie z tego sprawy, wycofać się. Złapał mnie na tym bystry Mrok i zapytał, kiedy wydano tę książkę. Ponieważ Anuś zapomniała, Profesor uznał, że tak nie może być, bowiem Reymont to Noblista i nie znać tak ważnej daty, to jak być studentem medycyny i nie wiedzieć, gdzie jest śledziona. No może i się zgadza, ale ja nikomu nie zamierzam zawodowo ratować życia... Owszem, będę uczyć, ale szczęściem będzie, jak mi uczeń wśród tych noblistów w ogóle wymieni Reymonta...
Nie chciałam Mroka uświadamiać, ale zapewne 85% studentów fp nie pamięta lub nie zna tej daty. Cóż, gorzka prawda.
I akurat mi musiało się za nią oberwać.
Bez szansy na dalszą odpowiedź zostałam odesłana z dwóją w indeksie. Nie byle jaką dwóją... Pierwszą w ułamowskiej (patrz:ułomowskiej) karierze. W pierwszym podejściu do egzaminu i o Ironio, uzyskaną na końcu sesji poprawkowej, co łączy się z brakiem poprawki. Takie rzeczy to tylko u Qsiaka...
I nie zdołował mnie tak ten egzamin, fakt, że mogę mieć warunek, co iście złośliwa, wredna, parszywa, arogancka postawa pań dziekanatowych. Kąpią leżącego. Im też skopię dupę w zaświatach. Ale zanim się tam znajdą, pewnie zdążę je jeszcze za coś opieprzyć. Przy najbliższej okazji nie omieszkam... Zawsze byłam dla nich miła, po tym, jak się zachowały, obiecuję, już nie będę.
Suma summarum, "nielegalną" poprawkę mam 19 listopada, w związku z tym wstrzymają mi życiodajne stypendium, Mrok pewnie znów na początku doczepi się do czegoś, a ja pozytywizmem i Młodą Polską nie żyję, więc nie problem znów ulać biedną, sfrustrowaną studentkę, bo już na ten egzamin co jak co, ale pójdą strzępki mnie... Generalnie, jak się waliło, tak się wali, tylko teraz leci mi na łeb ciężki gruz.
Miał się wznieść feniks z popiołów z końcem października, a tu się wszystko przeciągnie do końca listopada, albo jeszcze dalej. No kurwa mać. Od roku nie "żyję", a walczę o przetrwanie. Już mnie to wnerwia.
Bracia Poloniści, i nie tylko, jeszcze coś. Władysław Stanisław Reymont pisał Chłopów w latach 1901 - 1908. Publikowano ich w latach 1904 - 1909. Nagrodę Nabla za tę książkę otrzymał w 1924 roku. I niech ma na sumieniu wszystkich tych, którzy tego nie wiedzieli.
poniedziałek, 26 października 2009
Meta - forycznie.
Pamiętam dobrze czasy, kiedy flakonik z płynem do robienia baniek mydlanych był spełnieniem dziecięcych marzeń. Ze szczerbatym, promiennym uśmiechem biegałam po podwórku, po domu i ciągnęłam za sobą sznur przezroczystych, kolorowo mieniących się kul.
Ileż radości dawała wydmuchana właśnie bańka wielkości głowy! Taka piękna, lewitująca, rubasznie drgająca, jakby przepychała się z powietrzem... Nie można się było na nią napatrzeć...
I albo spokojnie leciała do nieba, albo rozpryskiwała się tuż przed twarzą i sprawiała, że szczypały oczy. Bańki mydlane wywoływały łzy.
Już wtedy wiedziałam, że szczęście bywa ulotne.
piątek, 23 października 2009
Głodnym chleb na myśli!
JZNP
niedziela, 18 października 2009
Andzia goł tu Gris. Part tuł.
Dziś, zgodnie z obietnicą, napiszę słów kilkaset o tym, jak się pracuje w Grecji.
Zacznę od działalności magicznego Biura Rośrednictwa Rracy ARISTON (nie ma jak to dbać o poprawność, patrz wizytówka). I niech to, co opowiem, będzie przestrogą i wskazówką, dla tych, którzy wybierają się w przyszłości do pracy za granicą.
Otóż większość spraw, do momentu wyjazdu załatwiana była mailowo, bowiem korzystałyśmy z greckiego biura, gdzie byli polscy rezydenci. Oczywiście miała być umowa, niezależnie od tego, na jak długo przyjeżdżamy. Obiecywano nam posadę u jednego pracodawcy,taki zresztą był nasz warunek. Kiedy zaniepokojona nagłymi zmianami zadzwoniłam do pana Remigiusza, który był "polskim informatorem", doszło do kłótni, ponieważ miał do mnie pretensje, że zadaję pytania... O Ironio, sobie myślę, no najwyższa pora żeby go zrypać... Pokrzyczeliśmy na siebie i jakoś pewne rzeczy stały się jaśniejsze.
Biura mianowicie mają taki system robienia ludzi w uja: piszą, że należy się zgłosić do jednego, podają wszelkie dane, numery ewidencji, rejestry, co człowiek naturalnie sprawdza godzinami, dzwoni, szaleje i te takie, po czym w ostatniej chwili każą zgłosić się gdzie indziej, bo rzekomo tam zabrakło ofert. Podają już tylko adres biura i rezydenta, sprawdza się więc czy owe biuro istnieje, jak nie ma złych opini, git, się jedzie.
No i pojechałyśmy.
Pomieszczenie niewielkie, kilka kobiet, które pracują bez umowy, jak się okazało, i my, czekające na naszą kolej, jak na skazanie.
Dostałyśmy pracę, 12 h na dobę, jeden dzień w tygodniu wolny, jeśli wynegocjujemy, 600 euro na miesiąc, jedzenie i nocleg za free, przy czym musiałam usłyszeć, że ładniejsza koleżanka z aparycją będzie zbierać szklanki w kawiarni, a ja pójdę na zmywak do restauracji. Noż ku..wa twoja mać, takie komentarze zachowuje się da siebie. Moja reakcja była oczywista, poryczałam się i mam kolejne pęknięcie w samoocenie, no niestety Basieńka nie wiedziała, że trafiła w najczulszy punkt.
Musiałyśmy do poniedziałku poczekać, a w tenże słoneczny dzień, zgłosiłyśmy się do biura. Co się okazało, umowy nie dostałyśmy, "no bo kto nam ją podpisze na miesiąc". Miałyśmy powiedzieć, że mamy 25 lat i zostajemy na długo, przy czym tydzień przed wyjazdem, powinnyśmy zadzwonić do biura i wszystko będzie załatwione. SZOK.
Nazwa miejscowości nie jest do przetłumaczenia, adresy podane zostaną później (patrz: nigdy), na dworzec odwiezie nas pracowniczka biura. No i cóż można zrobić w takiej sytuacji...? Łatwo się mądrować tym, którzy mają właśnie sto wyjść... Niestety, pojechałyśmy do Grecji z groszami, ryzyk fizyk, pozostało nam zaufać w dobroć sił wszechmocnych, wsiąść w ten autokar i czekać, co to będzie.
Dotarłyśmy do Gerolimenas. Odebrał nas Polak - o jaka radość to była... "Swój" na obcej ziemi. Liczyłyśmy, że pracę zaczniemy od wtorku, taaa..., myślał kogut o niedzieli...! Zaraz po 20.00 poszłyśmy do restauracji, miałyśmy tam jednak pracować obie.
Na miejscu okazało się, że pracuje tam jeszcze jedna Polka, a'la szefowa. O jakże nas przywitała! Brakowało tylko chleba i soli... Zostałyśmy wyściskane, dostałyśmy masę jedzenia i tydzień był w ogóle cudowny! Każda miała swoje zadania, ja robiłam sałaty, pomagałam reszcie w miarę swoich możliwości i umiejętności. W zakresie moich obowiązków było robienie sałatek, vrasta (gotowane warzywka do potraw), czasem strugałam wiadro pyrek, obierałam chortę (takie liście, ponoć świnie to jedzą:)),zmywałam naczynia, czasem pomagałam przy grillu czy innych pierdołach. AAAAAA! No przecież! Robiłam frytki! Dziesiątki porcji każdego dnia... No i na koniec oczywiście generalne sprzątanie. Niepokojący był fakt, że zamiast 12 godzin, co dzień pracowałam po 16, 17... Przerwa była jedna, półtoragodzinna, i mowy nie było o wolnym dniu.
Na kuchni pracowałyśmy z Maciejem i pieszczotliwie zwaną "So". To imię w oryginale nawet nie może mi przejść przez... klawiaturę. O ile Maciej był aniołem cały czas, o tyle "So" okazała się naprawdę potwornym człowiekiem. Pozory mylą, miła i uczynna na początku, mamka prawie, w połowie naszego pobytu zgotowała nam niezłe piekiełko. Miałyśmy coraz mniej odpoczynków, bo wciąż zaganiała nas do pracy, wymyślając zadania, chociaż to, co powinno, było już dawno zrobione. Nie miałam czasem sił, po dwóch tygodniach, kiedy to człowiek wstaje o 8 z minutami, a chodzi spać około 2,3 i w ciągu dnia ma tylko 1,5 h przerwy, siłą rzeczy organizm odmawia posłuszeństwa, a najgorsze, okazało się, było dopiero przed nami. I dziś wiem, że gdyby nas tak nie wymęczyła na początku, miałabym siłę, żeby zostać tam dłużej, bo naprawdę, pracę dało się zorganizować zupełnie inaczej, korzystniej.
Po około 3 tygodniach zaczęła się sodoma. Kazano nam chodzić pomagać do kawiarni,a wiązało się to z podwójną pracą. Zbuntowałyśmy się. Za nas musiał chodzić Maciek. Ciężko mu było odmówić, ponieważ przyjaźnił się z Fridą, która zarządzała kafeterią. Oczywiście cała wściekłość "So" kumulowała się na mnie. Pracy już prędzej jak o 2 z minutami nie kończyłam, ciągle słyszałam docinki, doznawałyśmy z jej strony złośliwości małych i wielkich. Co więcej, nie była już miss Gerolimenas, Karolcia w końcu ładna, zgrabna i uwaga wszystkich skupiała się na niej, a nie na pięknej "So"... To się gwiazda wkurzała.
Mimo, że się starałam, zawsze miałam u siebie porządek, pomagałam, czasem zrobiłam coś "ekstra", ciągle jej wszystko nie pasowało. Nie ma co ukrywać, zalazłyśmy sobie za skóry...
Pewnego dnia doszło do kłótni między mną a "So". Ulalala, ależ padły słowa... Musiały ją zaboleć. Od tej pory topór wojenny wisiał nad kuchnią w Epilektonie. O północy musiałam robić tiroflogieresy, trzeć cukinię w ilości 40 sztuk, i takie tam, a z reguły trochę to czasu zajmowało. Spokojnie można było to zrobić rano, ale cóż, Madame się uparła... Niemal każdego dnia zdawała relację z tego, co i jak robimy szefowi, z którym sobie romansowała, i nie trzeba było być "wtajemniczonym", żeby się domyślić...
Szef z kolei, o majn got... Kiedy wpadał do kuchni "pomagać", miało się wrażenie, że właśnie jest w niej tajfun!!! Chaos, krzyk, wiercenie się, wiecznie rozlana woda, "mija, dija potates" w końcu cholera wie ile, bo głoski w ferworze pracy i potoku mowy się zagłuszały, "salat gris", jakby nie wiedział, że już tyle, co tu jestem wiem, że horiatiki to horiatiki, i nie trzeba tłumaczyć, jak krowie na rowie, "gris salat, gris salat"... Często był taki kocioł, że do domu wracałam tak zmęczona, że w pionie trzymała mnie tylko perspektywa łóżka. Pierwszy raz w życiu wiem, co to wycieńczenie. Gdybym wiedziała, że tak będzie wyglądać moja praca, nie przyjechałabym tu za żadne skarby. Mam świadomość swoich możliwości, przechodziłam samą siebie nie raz, i za grosze...
Sytuacja była nie do zniesienia. Płakałyśmy nie raz, pot kapał z twarzy, ale trzeba było pracować. I może byśmy to jakoś znosiły, gdyby nie chora atmosfera. Ciągle się ktoś z kimś kłócił, na nas patrzeli wilczym wzrokiem, bo nie dałyśmy z siebie zrobić popychadeł. Nie raz zapieprzałyśmy jak głupie, a Grecy siedzieli popijając chłodne napoje, i ani myślą, żeby pomóc! Gdy zwróciłam o to uwagę, postawiłam się, że nie pójdę wynieść śmieci, bo chłopcy mogą to teraz zrobić, bowiem nie mają zajęcia, a ja mam, i koniec, usłyszałam "Go of my work!" Jakby mi przykrość zrobili... Jeju... "With pleasure!" Przynajmniej miałyśmy spokój od tego momentu.
Chociaż spokój to też pojęcie względne w tej sytuacji. Na drugi dzień przyszedł jeden ze szczyli tam pracujących, poprosił o śniadanie, i sobie gówniarz bezczelnie powiedział, że ta młoda, czyli ja MAM MU TO ŚNIADANIE PRZYNIEŚĆ! Yh... Sobie pomyślałam, że chyba dziecię śni... Zapowiedziałam, że nie zrobię tego w żadnym wypadku, nóżki ma, może sobie po nie przyjść. "So" oczywiście uradowana, zrobiła to żarcie i mi mówi, żebym to zaniosła. Zaśmiałam się pod nosem, wyszłam i byłam na tyle grzeczna, że poszłam, chłopczykowi powiedzieć, że jego papuś już gotowe i może po nie przyjść. No ale oczywiście "So", sługa pańska, poleciała za mną z tym talerzykiem i podetknęła mu pod zadarty nosek.
Tym oto sposobem i wieloma innymi, uczyła dziadostwa, na które potem nocami gorzko narzekała, kiedy po sprzątaniu, ok 1 w nocy pojawiała się jebitna, złośliwa paragilija z zamówieniami od dzieciaków z kawiarni, które tam pracowały (taki był zwyczaj, w kuchni robiło im się jedzenie, oni w kawiarni nam lody czy kawę, myśmy jednak z tej ofiarności za wiele nie skorzystały).
Byłyśmy więc wymęczona psychicznie i fizycznie. I przyznam, że gdyby nie młody syn szefa, który mówił po angielsku, wyjazd byłby kompletną porażką, bo dzięki siłom wszechmocnym zdołałyśmy wynegocjować chociaż większe pieniądze, całe 700 e na m-c, szł baj najt, ale przynajmniej można było mu wytłumaczyć, skąd nasze zachowanie. Oczywiście "So", kiedy się dowiedziała, ile dostaniemy pieniędzy, omal nie pękła ze złości, i wcale nie kryła oburzenia. Co więcej, dopóki nie poszłyśmy się rozliczyć, stresowała nas, że nie dostaniemy tyle, a po odjęciu pieniędzy na powrót. wiele nam nie zostanie...
Troszkę jej mina zrzedła, jak dostałyśmy tyle, ile powinnyśmy, chwyciłyśmy za wino i wiśta wio! Tyle nas w pracy widziała... Wieczór spędziłyśmy nad morzem i w "patio" z basenem najdroższego hotelu, wlazłyśmy tam w nocy i nawet nikt nam uwagi nie zwrócił, a następnego dnia, "zreperowane", tak pi razy drzwi, poszłyśmy do kawiarni ze znajomymi Polkami na piwo i lody. Och, jakże to miłe uczucie, jak musieli nam je przynieść... Co więcej, za nic nie zapłaciłyśmy, ponieważ rachunek zapłacił znajomy dziewczyn z hotelu, w którym pracowały.
Jedyne szczere dobro, jakie nam się tam przytrafiło, to Maciej i Jana. Maciej pracował za dwóch, bez niego w ogóle nie widzę tej kuchni w sezonie, ale oczywiście nic zdaniem "So" nie robił... Jana z kolei była odpowiedzialna za cały hotel. Sama robiła wszystko. Jestem pełna podziwu, jak ona dawała sobie radę. Anioł, nie kobieta...
Maciej przynosił nam smakołyki każdego ranka, wyciskał sok z pomarańczy i robił pyszne obiady, Jana natomiast, pomogła nam w zrobieniu wyprawki na kilkudniową podróż, bo oczywiście pracując na kuchni, pod okiem "So", mogłyśmy liczyć na gruszki na wierzbie. I o co byśmy nie poprosiły Jany, nie było problemu. Bezkonfliktowy, spokojny, szczery, porządny człowiek.
Z Jasią, Marceliną i Magdą spędziłyśmy na pogaduchach i wymianie wrażeń ostatnią noc w Gerolimenas.
Karolina poznała też starego kapitana, który miał niewielki hotel i zgodził się nas przenocować, do czasu wyjazdu. Jedna noc, ale zawsze wiele. Zresztą zaprosił nas na pyszne wino i rozmawialiśmy kilka godzin o wszystkim, i o niczym. W traumie znalazło się więc kilka przemiłych akcentów, które sprawiają, że jak słyszę "So", Grecja-praca, nie dostaję wysypki.
Po samodzielnym powrocie do Aten, natychmiast odwiedziłyśmy biuro. Spokojnie powiedziałyśmy, jakie mamy zastrzeżenia. Przecież biuro nie podpisało z nami żadnej umowy, świadczącej o współpracy, a powinno, bowiem pobrali 200 euro za pośrednictwo, nie zapewniło nam umowy z pracodawcą, żadnych świadczeń w związku z tym, ponadto warunki pracy różniły się diametralnie od tych, które nam przedstawiono. Ariston rekrutuje ludzi z Polski bez pozwolenia, jednym słowem wyzysk i oszustwo. Odpowiedzią szefa, który nic nie rozumiał po angielsku, było stwierdzenie, że mogłyśmy zadzwonić i on by wszystko załatwił. Po raz pierwszy w życiu przekonałam się, że powiedzenie "udawać Greka" ma swoją absolutną zasadność! Nic nie dało mu się wytłumaczyć, zresztą mediator - tłumacz, czyli rezydentka Barbara, chyba wiele rzeczy mu nie powiedziała. I tak oto sobie pogadałyśmy. Nie widziałam nawet sensu, żeby krzyczeć i robić grandę, bo mówić do zirytowanego Greka, to jak kazać się przesunąć piramidzie... On nie rozumiał nas, my jego, Baśka nie tłumaczyła wszystkiego i o, przeszło bezkarnie zapewnie po raz enty...
Tak działają greckie biura pomocy i rośrednictwa rracy.
Tego dnia i w sobotę konsulat i ambasada niestety nie były czynne. Jednak jakaś moc w naszych rękach jest. Zostawiłam wpis na forum Gazety Wyborczej, tutaj pozostanie kilka słów, a w przyszłości, jak będzie chwila, napiszemy z Karcią oficjalny list do ambasad czy czegoś tam. MOŻE ktoś się tym zajmie.
Ale żeby nie kończyć takim pesymistycznym akcentem, zaznaczę, że wiem już co to piękne, błękitne morze, błyszczące każdego dnia w blasku Słońca, dotykałam starożytności, nauczyłam się robienia kilku sałat i potraw, jadłam zajebiste krewetki, przesłodkie owoce, widziałam dziwne morskie stwory, ba! obierałam niektóre!, kosztowałam, walczyłam z latającymi karaluchami, ujrzałam kość swojego kciuka, przez dwa tygodnie (na początku, buś...) byłam brązowa, jak czekolada, poznałam dwoje wartościowych ludzi i co najważniejsze, zdobyłam wielkie, życiowe doświadczenie.
Nawaliłam tego tekstu, jak życiowych gaf... :) To tylko jednak szkielet opowieści. Wszystkiego nie da się opisać. Czasem miałam wrażenie, jakbym grała w jakiejś durnej telenoweli... Pomieszane z poplątanym, okraszone mieszanką czeskiego filmu z rżnięciem Greka... Pomyślałam więc pewnego dnia: "Pierniczę, rzucam tę rolę, wracam."
End hir aj em! :D
piątek, 16 października 2009
Jesiennie... Wspominki.
Poezja zaklęta w ...piecu...
Pamiętam czasy, kiedy jesienna szaruga miała w sobie jakąś magię.
Wiatr hulał między domami, dął w okna tak, że aż ruszały się zasłonki, porywał wirami liście, wyginał ludziom parasole, strącał kapelusiki, a temu wszystkiemu akompaniował deszcz, spadający na blaszany, zewnętrzny parapet.
Lubiłam wtedy siedzieć w kuchni, pod warunkiem, że paliło się w piecu.
Piece lubiłam od zawsze, biło od nich ciepło, można było ogrzać łapki oczywiście pod nadzorem babci Mirki. Kazała mi nawet czasami przypiec ukulany chleb w "korytku" po drążku, które zawsze mocno się nagrzewało. Nad piecem z kolei wisiała kiełbasa, naturalnie domowej roboty, koło pieca zaś stało krzesło, i pamiętam do dziś, jak Mireczka ściągała najbardziej ususzony kawałek, brała mnie na kolana, i siedziałyśmy przy rozżarzonym piecu, wcinając plastry przepysznej kiełbasy. Zresztą jej smak pamiętam do dziś.
Babcia odeszła, kuchnię wymieniono z białej na brązową, częściej wisiały nad nią grzyby, ale wciąż buzował w niej ogień, strzelało drewno, palił się węgiel. Zwykle na blacie stały dwa czajniki, nota bene niezbędne mi do życia. W mniejszym, białym była zaparzona esencja z herbaty, w drugim, ciężkim, żeliwnym i niebieskim, woda. No i robiłam sobie te ukochane herbatki, siadałam przy stole umieszczonym koło okna, i gapiłam się przezeń dziesiątki minut. W kącie kuchni pogrywało Radio Konin, pasma popołudniowe i nocne bywały fenomenalne, stare przeboje z lat siedemdziesiątych cieszyły ucho, kubki smakowe zaś rozpieszczały od czasu do czasu łakocie. Ech...
Czasem chciało mi się ciszy. Ciszą dla mnie było i jest wszystko to, co nie ma znamion cywilizacji, ciszą był wtedy dźwięk ognia, fonia deszczu, szum wiatru. Wszystko to zaś skłaniało do refleksji. Uwielbiałam rozmyślać! Przez głowę przechodziło mi tysiące hipotetycznych i wyreżyserowanych sytuacji,a czasem tchnięta tą całą scenerią i przemyśleniami nabazgrałam na kartce jakiś wiersz...
Jednak chyba najmilszymi chwilami były te, w których kumulowały się wszystkie wrażenia zmysłowe: w jednej chwili czułam ciepło, w kuchni roznosił się zapach jeszcze wilgotnego drewna, herbata smakowała jak nigdy, w radiu puścili nastrojową piosenkę, a wzrok skupiał się na przyjaznym świetle tańczących płomieni... Błogostan, beztroska... Chciałoby się zamknąć taki moment w kuferku i wskakiwać do niego, kiedy ma się czasem życia dość...
Dziś już się nie robi takich kuchni, a piece zastępuje gaz i kaloryfery. I przy czym tu dumać? Przy dźwięku lodówki? Na co patrzeć? Na niebieskie sznurki ognia z palnika? Beznamiętne...
I przykro mi też było, kiedy Jadziunia zdecydowała się na ogrzewanie centralne. I pach! Ukochane kaflaki poszły w odstawkę... A jakże fantastyczny był dźwięk, kiedy wszystko się w nich rozpalało, ba! Hajcowało! Nie wspomnę o klasyce, czyli grzaniu tyłka, bo można było się do takiego pieca przykleić. I pomyślcie sobie, jakie to cudowne i jedyne w swoim rodzaju uczucie, kiedy za oknem szaleje Jesień czy Zima, i mogła sobie deszcze, śniegi i wiatry wsadzić w nos, bo oto my, w tym czasie, z ogniem za pan brat, siedziałyśmy sobie z Jadźką beztrosko gawędząc i siorbiąc herbatę z pigwą... Pamiętam też, jak babcia zawsze przygaszała światło, kiedy oglądała swoje seriale, a ja kładłam się na wersalce i spoglądałam kątem oka na kilka dziurek w drzwiczkach od kaflaka, przez które było widać płomienie, te z kolei odbijały się na ścianie, tworząc ruchliwą mozaikę. Ależ lubiłam się w to gapić...!
Głowę daję, że jak to czytasz drogi wujku Macieju, nie raz przez głowę przeszła myśl, jeśli w ogóle nie padły słowa, o mniej więcej takim wydźwięku: "Chyba gówniaro nie pamiętasz, jak sobie wujek ręce urabiał, żebyś miała gdzie dupę grzać, ile razy się babcia nawkurzałą, jak się kopciło. Wieśniara jedna. Przyszła na gotowe i się wymądrza, gówniara jedna...Pieluchy Ci zmieniałem!" :D
Nie plumkaj za dużo, bo pamiętam, jak przekłułeś mojego bałwana dzidą i nie wybaczę Ci tego!
Nie wiem czemu tak lubię piece, i nade wszystko palące się w nich drewno, szczególnie, kiedy strzela... Jest w tym czar. Żywioł staje się sprzymierzeńcem. I to jaki żywioł, symbol dynamiki, wojny, namiętności. Daje ciepło i światło. Fenomen.
No i jak by nie było, baranek ze mnie zodiakalny, kłania się ognisty trygon, być może stąd ta miłość do piromanii, w końcu nie każdy w swoim życiu wysadził kuchnię w powietrze...
piątek, 9 października 2009
Z życia wzięte (Patrz: Z autopsji) 2.
Poranny dialog:
A:- Chodź pojedziemy do Londynu w listopadzie, bilety są tanie, zwiedzimy coś, wrócimy...
D:- Jak się kurwa obronię, mogę pojechać nawet do Meksyku...
Przepraszam za przekleństwa, ale czasem mają swój "urok".
A:- Chodź pojedziemy do Londynu w listopadzie, bilety są tanie, zwiedzimy coś, wrócimy...
D:- Jak się kurwa obronię, mogę pojechać nawet do Meksyku...
Przepraszam za przekleństwa, ale czasem mają swój "urok".
środa, 7 października 2009
Jak się wali, to wszystko...
Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą, mam parasol, który chroni mnie przed nocą. Oddycham głęboko, stawiam piedestały, jutro będę duży, dzisiaj jestem mały...
Stawiam świat na głowie do góry nogami, na odwrót i wspak bawię się słowami, na białym czarnym kreślę jakieś plamy- jutro będę duży, dzisiaj jestem mały...
Mieszkam w wysokiej wieży, ona mnie obroni. Nie walczę już z nikim, nie walczę już o nic.Palą się na stosie moje ideały.Jutro będę duży, dzisiaj jestem mały.
Piosenka o mnie...
Najgorszy rok w całym moim życiu...
Widziałam dużo, przeżyłam jeszcze więcej, pamiętam, jak miałam cały dom na głowie, znosiłam domowe patologie i wynaturzenia, ale zawsze ze wszystkim sobie radziłam, nie było rzeczy niemożliwych a porażki spływały po mnie, jak woda po kaczce, ba! wzmacniały!
A teraz?
Nadal twierdzę, że można wiele w życiu osiągnąć i na wszystko przychodzi czas. Chcę być w życiu kimś i spełniać się, robić coś z pasją. Jednak zewsząd czuję presję! Musisz skończyć studia, musisz znaleźć pracę, musisz mieć pieniądze, a po co robiłaś to, a po co robiłaś tamto...
Nie męczy mnie to, że zmagam się z życiem, że się potykam, że popełniam błędy, że muszę się na nich uczyć.
Męczą mnie za to ludzie. Sprawiają, że czuję się jak nieudacznik. Męczą mnie karierowicze, którzy patrzą na mnie z góry. Męczą mnie Ci, którzy wytykają mi niepowodzenia. Męczy mnie wreszcie to, że mam 23 lata, a każą mi już być dorosłą i deklarować życiową drogę. Ja dorosłam już dawno temu, chciałabym trochę odpocząć...
Nie mogę żyć tak, jakbym chciała, swoim życiem, bo uzależniona jestem od wpasowywania się w normy i standardy.
To miasto, pęd, presja, zabiły moją duszę, optymizm i beztroskę.
Mam skrzydła,ale dziś z trudem mogę je dźwignąć... Ciągle mi je ktoś podcina, a najbliższych nie wypada lać po pysku... Aż tak bezczelna nie jestem.
Raz na wozie, raz pod wozem.
Już od dawna wiedziałam, że mi z łatwością nic nie przychodzi. No w czepku się nie urodziłam. Trudno. Chciałabym się przestać wstydzić, że teraz mi się nie udaje i nie wiem, co chcę w życiu robić. Wiem, że przyjdzie mój czas, wierzę, że coś osiągnę. Po co komu falstarty...
Przyznaję, pogubiłam się ostatnio w tym życiu i to konkretnie, pewne fakty tylko wbijają przysłowiowe gwoździki do trumny (dowiedziałam się po 2o latach, że będę żyła ze swoją kaleką udręką już zawsze), zamknęłam się w sobie, mało kto już mnie rozumie, ale to wszystko po coś się dzieje. Może to sprawdzian na moją wytrwałość, test dla przyjaciół, "miarodajnik" tolerancji i wyrozumiałości, bo bywam nie do zniesienia... Nie wiem.
Wiem, że jak za 15 lat będę dalej się w życiu motać i nie napiszę tego bestselleru, to dopiero będzie powód do wstydu- możecie mnie wtedy dobić, a proch rozsypcie nad morzem.( Mrok miał rację, ironia czasem pomaga...)
sobota, 26 września 2009
Andzia goł tu Gris...
Nad wyjazdem do Grecji od początku wisiało jakieś fatum. Najpierw były problemy z funduszami, bowiem stypendium widmo nie chciało pojawić się na moim koncie, potem nie mogłam znaleźć potencjalnego pożyczkodawcy, w końcu stwierdziłam, że to znak i ze świeczkami w oczach we wtorek wrzasnęłam: Pierdolę, nigdzie nie jadę! Musiała paść ta fraza, żeby nagle wszystko się zmieniło!
W środę wpłynęły na konto pieniądze, a w czwartek już byłyśmy w drodze.
Droga...
Musiałyśmy z Karolcią dojechać do Katowic. Wyjazd autokarem stamtąd, planowano o godzinie 14. Wybrałyśmy taki pociąg z Poznania, że teoretycznie miałyśmy być dwie godzinki przed czasem. Praktycznie, miałyśmy cztery godziny opóźnienia i w Katowicach zjawiłyśmy się bodaj o 15.48... Z powodu powodzi zrobiono objazd, stałyśmy gdzieś na jakichś zadupiach, zżerałyśmy z nerw paznokcie, pokornie błagałyśmy kierowcę przez telefon, żeby czekał, a dochodząc do autokaru siły wszechmocne prosiłam, żeby nas ludzie nie zlinczowali...
Szczęście w nieszczęściu, oni również mieli jakieś kłopoty i w rezultacie przez nas wyjazd opóźnił się tylko o 15 minut...
Jechałyśmy dwa dni w autobusie, na siedzeniach uprawiałyśmy travel-jogę, zwiedziłyśmy średnio po dwie stacje samochodowe w Czechach, Austrii, Włoszech i Grecji... Szał... Acha! Z atrakcji pominęłam "lunapark" w strefie bezcłowej...
W gorącej Italii przesiadłyśmy się na prom. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że nie miałyśmy kajut, nasz poziom zaś był taką "pekapową" drugą klasą, czyi towarzyszyli nam Rumuni, Francuzi, Bułgarzy, Cyganie, Anglicy, Amerykanie, Włosi, Polacy... Prawie jak arka Noego, tylko w wydaniu: "ci oszczędni".
Cały dzień spędziłam patrząc się w morze, a noc przetrwałyśmy jakoś na krzesłach. Następnego dnia już zawitałyśmy w Atenach.
Na pierwsze wrażenie nie było czasu, bo zaraz musiałyśmy iść do biura Pomocy i Rośrednictwa Racy ARISTON (błędy są nieprzypadkowe, tak jest napisane na wizytówce). Tam panował sajgon... Pokój pełen starszych kobiet oczekujących na pracę, wszystkie pracowały bez umowy i my wśród nich przerażone i bezradne...
Pominę część perypetii, w każdym razie znaleziono nam pracę w restauracji, w miejscowości o nazwie: "O tu ją macie, w środkowym cyplu, nad samym morzem." Kiedy poprosiłam o powtórzenie, usłyszałam, że nie da się przetłumaczyć... >:) Kazano nam wziąć podręczny bagaż i do poniedziałku miałyśmy pozostać w hotelu. Czeski film...
Hotel nie był najgorszy, w samym centrum stolicy, więc byłyśmy zadowolone. Nie chciałyśmy myśleć, co to będzie za dwa dni i postanowiłyśmy korzystać z okazji. W sobotę odpoczywałyśmy, a cała niedzielę zwiedzałyśmy Ateny. Hmmm, dobra, w zasadzie to Akropol. Ateny nie są ładnym miastem. Zatłoczone, brudne, chaotyczne, głośne... Jedyną atrakcją jest owe wapienne wzgórze z mnóstwem świątyń i kilka mniejszych, jemu podobnych. Nie ma co, robią wrażenie... Dotykałam wieczności, historii, widziałam to, co dotychczas oglądałam tylko w podręcznikach przy okazji omawiania starożytności w różnych kontekstach. Niesamowite uczucie...
W tym miejscu czas przywołać pewną anegdotkę, bowiem korzystanie z toalet w Grecji, a w szczególności z tej na Akropolu, bywa... kłopotliwe. Są takie, w których człowiek nie wie, co zrobić z odchodami... I tak też mi się przytrafiło. Załatwiwszy się, chciałam złapać za spłuczkę, ale jej nigdzie nie mogłam znaleźć... Opukałam kafelki, obejrzałam muszlę... Wyszłam, rozejrzałam się, wszędzie tak samo... Siłom wszechmocnym dzięki, że mam na tyle dociekliwą naturę, że zaintrygowała mnie mała wypustka koło klopka, więc ją nadepnęłam i niespodzianka! Woda leci...
Umycie rąk po wymagających tego czynnościach też nie było proste! Podchodzę do zlewu a tam kran, jak kran, ale przez 4 minuty nie mogłam sprawić, żeby do jasnej cholery poleciała z niego woda...! I znów rytuały: macanie kranu, wywijanie rękami pod nim, opukiwanie kafelek i zabudowy, i tak samo przy trzech zlewach, dopóki przy czwartym nie zauważyłam nalepki, ażeby - o ironio!- NADEPNĄĆ NA WAJCHĘ POD ZLEWEM, ZNAJDUJĄCĄ SIĘ W PODŁODZE... Czizus myślę, takie mecyje w zwykłym kiblu...
Aaaaaa, jako ciekawostkę dodam, że w Grecji w 80% toalet papieru nie wrzuca się do muszli klozetowej, a do specjalnych śmietniczków, znajdujących się obok... Feeee- tyle mam w tym temacie do napisania.
No...
W poniedziałek pojechałyśmy do biura, zabrałyśmy bagaże i jakaś Bułgarka odprowadziła nas na dworzec autobusowy. Podróż miała trwać 6 godzin i tak zestresowane, nie znające przyszłości, która była jedną, wielką zagadką, ruszyłyśmy na koniec świata...
Przez całą drogę mijałyśmy tylko góry i morze, morze i góry, małe miasteczka, mieścinki. Wysiadłyśmy wreszcie i z kopertą, na której było coś nabazgrane czekałyśmy, aż ktoś nas odbierze. Przypomniała mi się scena z lektury Uczniowie Spartakusa, jak niewolnicy stali na targach z jakimiś tabliczkami. Żarty żartami, ale i my tak stałyśmy, a scena z książki miała wiele wspólnego z czasem spędzonym w Gerolimenas. Nawet nie wiecie, jak to dobrze, że to XXI wiek i można pyskować... Ale o tym później- praca będzie stanowiła osobny rozdział;).
Gerolimenas jest wioską turystyczną położoną na samym końcu półwyspu peloponeskiego- obrazowo to środkowy cypelek, a w zasadzie jego koniec;). Do Afryki miałyśmy raptem trzy godzinki motorówką. Było tam kilka domów na krzyż i cała ulica w restauracjach, tawernach i kawiarniach, ot, całe miasteczko. Ale niezwykle piękne, urocze. Każdego dnia miałam morze w zasięgu wzroku, wychodząc do pracy spoglądałam w jego bezmiar, wracając, moczyłam w nim obolałe nogi. Co najzabawniejsze, moje pojęcie plaży minęło się tu z rzeczywistością. Stanowiły ją bowiem wieeeeeeelkie, wygładzone kamienie, ale miało to swoje zalety.
Najpiękniejsze jednak w całym pobycie w Grecji było to, że ani razu nie padał tam deszcz, nie było burzy, nie wiało. Co dzień świeciło słońce, w którym skrzyło się morze. Było gorąco, a w nocy bardzo ciepło. Niebo było tak czyste, że brakowało tylko atlasu z gwiazdozbiorami, ażeby jakieś jeszcze poznać, oprócz Wielkiego Wozu;). Ach, no i po raz pierwszy zobaczyłam Drogę Mleczną... Poezja, bajka... Wrażeń nie da się opisać... Szkoda tylko, że tak mało się tym nacieszyłyśmy...
Powrót do domu odbył się wcześniej, niż planowałyśmy. Do Aten wróciłyśmy samodzielnie, odszukałyśmy biuro Pomocy i Rośrednictwa Racy i wyraziłyśmy swoje niezadowolenie. I już wiemy, skąd wzięło się przysłowie UDAWAĆ GREKA !!! Szkoda słów... Później wyjaśnię.
Znów spędziłyśmy w Atenach dwa dni. Tym razem postanowiłyśmy zobaczyć Parlament i Panathinaikos-Stadion. Pojechałyśmy też na plażę. Nie polecam, mają wstrętny piasek, taki przemysłowy, kurzył się, szary, zabierał mi przyjemność z leżenia... No ale co, plaża była? Była;). Swoją drogą podróż greckim tramwajem też jest przygodą. Wpadłyśmy do środka z biletami i szukamy kasowników, ludzie patrzą na nas jak wariatki, a to dlatego, że kasowniki były na zewnątrz, na przystanku. Konflikty na lini młodzi- starzy, mają także miejsce w Grecji. Jakaś babcia zaczęła opieprzać grupkę nastolatków, bo chyba im się zachciało bawić w kontrolerów. Piszę "chyba", ponieważ cholera wie, co oni tam mówili- cały nasz pobyt w tym kraju to w kontekście komunikacyjnym mieszanina języka migowego z angielskim... Po grecku - don ksero;).
Ludzie tam są niby normalni, ale jacyś tacy inni. Przede wszystkim faceci to samce- jakby ewolucja i kultura nie obowiązywała, chodziliby uślinieni, z wywalonymi jęzorami. Na widok kobiet cmokają, gwiżdżą. Oj, tam feministki miałyby co robić! Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak przedmiotowym traktowaniem. Dziewczyna to zwykle lalka, którą chcą mieć, wiadomo do czego- do seksu i e w e n t u a l n i e do garów...Yh!
I tak na dobrą sprawę, nawet nie ma się za kim obejrzeć. Prawie wszyscy Grecy wyglądają jak Rumuni.
Szkoda słów w ogóle...
Dla przyszłych turystów, bo brońcie siły wszechmocne jechać tam do pracy!, dodam taką informację, że o godzinie 21 w Atenach nie można już zrobić normalnych zakupów. Markety otwarte są tam bardzo krótko. Nie ma całodobowych... I oni myślą, że my w Polsce jeździmy na osiołkach... Nie mają nocnych sklepów w stolicy, zużyty papier toaletowy wrzucać muszą do śmietników, nie ma na wsiach dyskotek w ogóle, są raczej w większych miejscowościach... Ech...
Tam nawet taksówkarze są pomyleni. Proszę jednego, żeby zawiózł nas na ulicę Marni a on do mnie, że to niedaleko, ze dwie ulice do przejścia... Pokazuje, że ok, wiem, ale our bag are heavy , a ona dale do mnie, że to over there, over there! Jeszcze się będę prosić taksówkarza, żeby mnie podwiózł... To se poszłam!!! Z wżerającą się w ramię torbą...
I znów powrót autokarem i promem, z tą różnicą, że na statku było już mniej ludzi i znalazłyśmy fajne miejsce na legowisko- nawet przespałyśmy noc. Dwa kolejne dni w autobusie sprawiły, że po wyjściu mogłyśmy się składać jak origami... Ja już nie wiedziałam, gdzie mi się zaczyna, a gdzie kończy kręgosłup, co więcej, zdolność kompresowania się opanowałam do perfekcji.
A w Polsce...
Byłam niemal pewna, że odpoczniemy w pociągu- sześć godzin teraz w polskim pekapie to był raj... No i co, no... W Poznaniu był koncert Radiohead i jechaliśmy ściśnięci, jak sardynki w puszce... Już nawet zrzędzić nam się nie chciało...
Andzia bek hołm.
Póki co tyle. Reszta wkrótce.
piątek, 11 września 2009
Z życia wzięte. (Patrz: Z autopsji )
Damian wrócił dziś do domu i mówi:
-Masz szczęscie,że w kwiaciarni nie można płacić kartą!
(Myślę sobie, że chciał wydać krocie na kwiaty...)
Po czym bez skrępowania dodaje:
-Bo chciałem sobie kupić trzy ceramiczne doniczki, bo mi się podobały!
Yh!
Mężczyźni, trzeba przyznać są urodzonymi romantykami... To nie pierwsza historia tego typu w moim pożyciu partnerskim. Podobna miała miejsce dawno temu, chyba jeszcze w czasach liceum, jeno rzecz jasna z kimś innym...
I tak też piękna sceneria, księżyc w pełni, gwiazdy, letni wiaterek, wtuleni w siebie leżymy, milczymy...
Pytam głosem uwodzicielskim, kobiecym, ujmującym:
-Skarbie, o czym myślisz?
-Ania, nie myślę, tylko pić mi się chce.
Ot, co usłyszałam. Szczyt romantyzmu!
Wkrótce podzielę się wspomnieniami z Grecji. Będzie trochę czytania i śmiechu;).
niedziela, 21 czerwca 2009
List motywacyjny
Muszę znaleźć pracę na wakacje. Ponoć połowa sukcesu do dobrze napisane CV i list motywacyjny. Wystarczy, ba! nawet trzeba dobrze nakłamać i zaproszenie na rozmowę rekrutacyjną gwarantowane. Powiem szczerze, a właściwie napiszę, że stworzyłam całkiem niezłą, oficjalną wersję Anny Kusiak. Nieoficjalna bowiem, czyli prawdziwa, wyglądałaby mniej więcej tak:
Anna Kusiak
Os. KRÓLEWSKIE 35/30
61-156 Poznań
List motywacyjny
Nazywam się Anna Kusiak i jestem pseudostudentką trzeciego roku filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Żerując na okresie wakacyjnym, patrz urlopowym, zwracam się z desperacką, jeszcze prośbą o przyjęcie mnie do pracy Waszej państwowej, absolutnie nienepotycznej instytucji, bowiem moja inicjatywa nie wypłynęła wcale z sugestii życzliwej mi osoby , która ów list doniesie w odpowiednie miejsce, tylko z ambicji i wiary, że nie zmarnuję się w sieci sklepów odzieżowych tudzież spożywczych.
Chciałabym aby moja kandydatura była dla Państwa oczywista i korzystna. Otóż powszechnie wiadomo, że będzie potrzebna dodatkowa osoba, by nie zrzucać masy obowiązków na osoby pozostające w pracy, podczas gdy inni będą smażyć tyłki na Majorce lub dziubać w swoich działkowych ogródkach, popijając procentowe napoje i grillując przez bite dwa miesiące. Jeśli wzbudzę Państwa zainteresowanie i chęć do współpracy, bo będziecie kompletnymi debilami, jeśli zamiast przyznania nowego etatu, zatrzymacie jakąś starą, sapiącą babę na wyczerpaniu, jestem w stanie zobowiązać się do stałej kooperacji – synonim do współpracy, bowiem od przyszłego roku planuję rozpocząć indywidualny tok studiów, co zakończy bezproduktywne obijanie się i nieograniczone surfowanie po Internecie, wpędzi w machinę rutyny i obrzydzenia do świata.
Wszystkie moje dotychczasowe zajęcia były niezobowiązujące i podejmowane jedynie w celach zarobkowych, chociaż i w tym miejscu przyznać trzeba, że mijałam się z celem. Otóż płaca była nieadekwatna do pracy, podczas gdy musiałam kroić 8, 11 godzin w markecie większym od siebie nożem i większe od siebie arbuzy, zbierać od rana do nocy na polu truskawki po marne 3zł za kobiałkę (dziennie z moim miejskim obyciem wychodziło od 10 do 20 , zależy jakie pole się trafiło), liczyć np. słoiki z ogórkami rozstawione arcystrategicznie na kolosalnych półkach czy folie, tzw koszulki do dokumentów, w liczbie około tysiąca podczas różnych inwentaryzacji, lub obsługiwać iście wirtuozyjną, niekonfliktową i przyjazną elitę kamiennicową z ulicy Ratajczaka, w sklepie spożywczym o wdzięcznej nazwie Delikatesy K***. Zdobyłam zatem ogromne doświadczenie, jak rozpoznać dojrzałe arbuzy od niedojrzałych po samym opukiwaniu, jak skrupulatnie oddzielać szypułkę od truskawki, jak ściągać słoiki z półek tak, by ich nie strącić, czy w jaki sposób ślinić palce, by rozklejanie stert folijek szło sprawnie, i w końcu jak szybko i wybitnie cienko kroić sery, wędlinę, wyzbyć się zasady „klient nasz pan” czy szantażować pracodawcę. Nabawiłam się alergii na starszych ludzi, kontuzji kolana i nerwicy. Za zdecydowany sukces mogę uznać w swoim życiu zawodowym uzbieranie 20 kobiałek truskawek, pełne skupienie w liczeniu do 870 folii czy zniesienie 16 kontenerów, 11 palet i 20 zgrzewek piwa do magazynu po stromych schodach w jedyne 28 minut.
Obecnie chciałabym się poświęcić innemu jeszcze zajęciu, by móc realizować ambicje i rozwijać umiejętności, np. w parzeniu kawy, stemplowaniu dokumentów lub odbieraniu poczty, jeśli tylko Państwo zatrudnią mnie w swojej placówce.
Jestem osobą leniwą ale zdolną. Wywiązuję się z powierzonych mi zadań, bo muszę, przez pierwsze dwa miesiące w miarę pilnie. Inaczej dzieje się, jeśli obowiązki mnie nie nudzą, ale takich mi teraz nie zlecicie. Potrafię w wybitnie chaotyczny sposób zorganizować sobie tok pracy, ale proszę mi wierzyć, że we wszystkim odnajduję się doskonale. Dobrze współdziałam w zespole dopóki wszystko idzie po mojej myśli, albo nim dowodzę. Mam wysoko rozwinięte zdolności związane z moim kierunkiem studiów. Nigdy nie wiem do końca gdzie stawiać przecinki, ale umiem zrobić tak, by tekst ładnie brzmiał. Jestem komunikatywna, mówię, co myślę a nie myślę nad tym, co mówię i mam dobrą dykcję, tylko cichy głos. Znam obsługę komputera, potrafię go włączyć, wyłączyć, ustawić tapetę, wygaszacz, rozmieścić estetycznie ikonki. Obsługuję podstawowe pakiety biurowe, czyli Word i Exel. Doskonale opanowałam rozstaw liter i cyferek na klawiaturze, umiem wypełniać tabelki. Znam język angielski, ale posługuję się nim jak mnie natchnie, łacinę podwórkową w stopniu zaawansowanym i podstawy włoskiego. Ponadto jestem kreatywna, szczególnie podczas czynności wypróżniania się, energiczna, jak się wyśpię i pojętna i bezkonfliktowa, podczas gdy nie mam zespołu napięcia przedmiesiączkowego, miesiączkowego i pomiesiączkowego.
Do listu motywacyjnego dołączam życiorys, bogaty w wiele implikacji, o których chętnie opowiem na rozmowie, która myślę się odbędzie, bo jak nie, miejcie na uwadze, że zmarnuje się tak nietuzinkowy umysł, stając się jednym z przyziemnych, żerujących, zawistnych, marudzących, wyzyskujących MOPR-y bezrobotnych.
Z góry dziękuję za pozytywne rozpatrzenie mojej kandydatury. Za niepozytywne, obiecuję, że przestanę spłukiwać w Waszych toaletach, z których korzystam podczas eskapad na miasto.
Z uszanowaniem
Kusiak. Anna Kusiak
piątek, 19 czerwca 2009
"Być kobietą, być kobietą..." Ad vocem feminizmu - półżartem, półserio.
Od kilku dni, jeśli nawet nie tygodni (CZAS zdecydowanie stracił poczucie czasu i płynie za szybko !), mam "do czynienia" z pojęciem feminizmu, z ruchem feministycznym, trafiam na jakieś debaty w Internecie, telewizji związane z tym tematem... Wszystko jest dziełem przypadku, ale troszkę mnie to zainteresowało, zaintrygowało, nade wszystko jednak rozśmieszyło.
Znalazłam jakąś starą rozmowę Ewy Dąbrowskiej - Szulc z Januszem Korwinem - Mikke, potem wystąpienie tegoż samego Pana w programie Dzień dobry TVN.
( http://www.youtube.com/watch?v=qxXg4jlqo9E&feature=related , http://www.youtube.com/watch?v=ogO3af9F_cg )
Szkoda, że te materiały były pierwszymi, na jakie trafiłam, bo przez to, że są łatwo dostępne a tak krzywdzące dla ogólnego pojęcia feminizmu, potwierdzają stereotypy. Pani Ewa, chciałoby się złośliwie rzec, chyba przeszła mutację w dzieciństwie, w dyskusji natomiast była zbyt agresywna, a jedyne, co zapamiętałam to jej pretensjonalny ton wypowiedzi i "Nieprawda...!!!"
Pieńkowska na słowa Januszka reagowała jeszcze gorzej, jak zwyczajna kobieta - oburzeniem w głosie, mimice, i o. Merytorycznie mogła Januszka zaskoczyć, tym bardziej, że wszędzie powtarza te same argumenty, a i tok rozumowania ma prosty, bo głosi logiczne łopatologizmy. Wystarczyło się przygotować do wywiadu i przeprowadzić go z wrodzonym, kobiecym wdziękiem i jakąś strategią. Gniew i podnoszenie głosu nie są dobrą taktyką...
Przykład kolejny na feministyczną górnolotność. Wystawa w Collegium Maius...
( http://www.mmpoznan.pl/5186/2009/5/28/niegrzeczna-jak-studentka-polonistyki--zdjecia?districtChanged=true )
Nie chcę wnikać w stopień artyzmu i kreatywności, nie mnie to oceniać. Zdjęcia owszem, były wyzywające, jedno może nawet za bardzo, ale oprócz tego były zmysłowe, kobiece i miło było popatrzeć na metamorfozy. Nie obyłoby się jednak bez złośliwości... Kartka z opiniami zabazgrana przez dra literaturoznawstwa, któremu/której(?) zabrakło odwagi aby się podpisać pod swoją wypowiedzią i niepochlebne opinie jakiejś Pani G***,pracownika/pracowniczki! UAM, która stwierdziła, że zaskoczona jest tym, iż wystawa obeszła się bez żadnych protestów i została tak spokojnie przyjęta! Bo jakże można się dopuścić tak przedmiotowego traktowania samej siebie i kobiet w ogóle!
Nie chcę komentować wypowiedzi, zasłyszanych na korytarzu: "Z polonistycznych myszek przeszły w polonistyczne kurwy", "No jak szmaty takie"... Kobieta o kobietę zazdrosna, niech każda z nich przyzna szczerze, w głębi duszy, czy nie chciałaby aby i jej zdjęcie się tam znalazło... Zwykła zawiść, subiektywizm... A ważna była inicjatywa, idea, pomysł... Może w przyszłości zaowocuje kolejną wystawą stworzoną pod innym kątem, z innego punktu widzenia...Nie wiem...Polonistki w plenerze... Ale jak znam życie i naturę Polaków, przyczepi się wtedy Greenpeace lub Straż miejska...
Jest i już zawsze będzie w ruchu feministycznym mnóstwo wstydliwych i kompromitujących zjawisk, antynomii, chaosu - przynajmniej w ogólnym odbiorze. Nie wiem, dlaczego feministki tyle krzyczą, atakują, są nieustępliwe, zawistne, zawzięte. Wystarczy popatrzeć na Ewkę, no prawie pluła na Januszka kiedy mówiła... Doskonale pasowałaby do sufrażystek - chuliganek. Ja nie wiem, co miało na celu nie golenie nóg, wybijanie szyb w oknach, przykuwanie się do skrzynek pocztowych i cała reszta spektakularnych, kaskaderskich "wyczynów" angielskich czy amerykańskich inicjatorek... Kobietom nie przystoi chuligaństwo, a mężczyznom noszenie sukienek... A protesty można było i można nadal organizować inaczej, a równie efektywnie i efektownie.
Nie widzę też powodu, by w Polsce była aż taka fatalna sytuacja kobiet, by Ewka miała tyle powodów do niezadowolenia. Niech pojedzie do Iranu czy Iraku, Somalii... Może tam pojmie i ona, i reszta, czym feminizm powinien być.
Feministki są nadwrażliwe, nadpobudliwe, wszędzie widzą nierówność, niesprawiedliwość. Podobno działają w imieniu kobiet i dla kobiet. Ja mówię temu stwierdzeniu NIE. Feministki to kontrkultura, subkultura. Feministki są zjawiskiem kojarzonym negatywnie, wyśmiewanym. A dlaczego? Dlatego, że swoim zachowaniem sprawiają, iż nie przestaję myśleć, że leczą jakieś traumy z przeszłości. Skoro uroda nie może stać się atutem, to trza nim uczynić mózg. To jakiś rodzaj tarczy obronnej, ale nikt tak nie napiera, nie atakuje, nie czas na krzyki i agresję, demonstrowanie, kto gorszy, kto mądrzejszy... Dziś się współpracuje...
Na szczęście istnieją działaczki na rzecz kobiet, felietonistki, pisarki, inteligentki, które z wyczuciem, ze stanowczością i obiektywną oceną dokonują analizy relacji i zjawisk, jakie panują między płciami, w społeczeństwie. Nie krzyczą, a działają. Realizują się w pełni i nie widzą przeszkód, na drodze do sukcesów.
Cieszę się, że jestem kobietą. Tylko szkoda ,że nie dość ładną;).
Odpowiada mi, że schodząc ze schodów mężczyzna idzie przede mną, że otwiera mi drzwi, podaje kurtkę, odkręca słoik, ustępuje miejsca w tramwaju. On mi wtedy nie demonstruje swojej siły, wyższości. Pokazuje szacunek i dobre maniery.
Lubię pokuchcić, to mi nie uwłacza. Kiedy mężczyźnie ugotuję coś dobrego i widzę, że mu smakuje, to wiem, że tylko plusuję, i w odpowiedzi dostanę bukiet kwiatów, a nie wodę kolońską.
Jeśli w Maiusie pojawiła się taka, a nie inna wystawa, to ma na celu pokazanie, że kobieta nie jest przedmiotem, ale ma świadomość swojej zmysłowości, niepokornej duszy. No i trzyma w ręku nie byle jaką książkę...
Nie sądzę też, aby kobiety na kierowniczych stanowiskach miały gorzej od mężczyzn. Jeśli płacą im mniej, to widać nie zasłużyły, a gafowatość trzeba sobie jakoś wytłumaczyć, no to niech będzie dyskryminacja.
KAŻDY JEST TYM, KIM SIĘ CZUJE.
Raduje mnie fakt, że mam piersi, delikatną skórę, wcięcie w talii... Uwielbiam kobiece ciała i nie widzę powodu, żeby kobiety były gorsze tylko dlatego, że są kobietami. Nie czuję się słabsza, gorsza, nieuprawniona. Nie czułabym się tak nawet 200 lat temu. D'Arc, Skłodowskiej - Curie, Szewińskiej ruchy feministyczne do szczęścia nie były potrzebne. I mi nie są. Nie interesuje mnie zmiana systemu gramatycznego, by było w nim więcej kobiecych form, ilość kobiet w parlamencie, to, że 99% filmów porno rozpoczyna się od robienia facetowi loda, przez kobietę naturalnie, albo, że magazyny dla panów skupiają się tylko na cielesności. Przecież to kobiety na to wszystko zezwalają, dają się poniżać i wpędzać w machinę społeczną w innej postaci, niżby tego sobie feministki życzyły. Tak, jak się feministkom wydaje, że mężczyźni rozporządzają światem, tak ja śmiem twierdzić, że i my jesteśmy w stanie owinąć ich sobie wokół palca. Wszystko jest siecią wzajemnych zależności. Dziś nie potrzeba feministek, dziś potrzeba działaczek społecznych. Feministka natomiast już nie pozbędzie się szybko etykiety Mamuta.
Zdaję sobie sprawę, że spłycam problem i zagadnienia feminizmu. Jednak tak myśli ponad połowa społeczeństwa. Wierzę jednak, że feministki przestaną kiedyś krzyczeć, a zaczną prezentować swój pożyteczny program. Przestaną kłócić się z mężczyznami, a zaczną realizować to, co mają w zamiarze, przestaną atakować, a zaczną chwalić się sukcesami. Przestaną wreszcie wytykać przedmiotowość, a i swój intelekt przyozdobią wdziękiem i urodą. Nawet Ewka nie wyglądałaby najgorzej gdyby się uczesała, ubrała w modniejszą garsonkę i poprawiła dykcję. W końcu wszyscy, kobiety i mężczyźni, jesteśmy estetami...
sobota, 9 maja 2009
"Niepytany głupkiem zwany". Z kroniki ludzkich przypadków...
Muszę podzielić się pewnym typem sytuacji, jakich mi życie nie szczędzi...
Bywają złośliwe, stresogenne, adrenalinopodnośnie, śmieszne.
I nie potrafię przejść koło nich obojętnie, bez słowa... I wtedy stają się częścią mojej egzystencji.
A że mam zdolność podnoszenia banałów do rangi ewenementów, to już kwestia charakteru, ale przez to jest o czym pisać, i co czytać. ;)
Ostatnio często chodzimy na spacery. Po pierwsze z obowiązku, ponieważ mamy Kolę, po drugie dla przyjemności.
Pogoda piękna, a nad Wartą sporo ludzi. Zaraz przy zejściu z wału mieliśmy okazję zaobserwować scenę. Grupa młodych dziewczynek grała w siatkę, i towarzyszył temu szczery śmiech i nietłumiona radość.
Kilka metrów dalej leżała kobieta, która zaczęła na te dzieci krzyczeć. Według niej hałasowały, zachowywały się za głośno, i jak tak można???!!!...
Moja ciekawość natychmiast wzrosła. Ba! Jej ton i pretensjonalne podejście tak mnie zirytowały, że już było pewne, iż każde jej słowo potraktuję jako pretekst do skomentowania tego zachowania. Długo nie musiałam czekać, zrobiłam może cztery kroki, po czym usłyszałam, jak ciągnie temat dalej... "Powinnyście być cicho, tam macie dużo miejsca, chłopcy się tu z Was nawet śmieją, przenieście się..." Blabla bala...
Zawrzało, Anna nie wytrzymała...
Zaproponowałam, żeby się kobitka sama przeniosła, jak jej coś przeszkadza, i co to są za roszczenia w takim miejscu, ponadto skąd wie, z czego się Ci ludzie obok śmieją ( marny chwyt erystyczny zastosowała ), i ja nie widzę nic złego w tej zabawie... W odpowiedzi usłyszałam, że ona tam była pierwsza i się nie przeniesie!
I nie pomogło krótkie zdanko z jasną implikaturą, że to nie jest prywatna plaża i swoje niezadowolenie w takim miejscu może sobie wsadzić tak naprawdę w cztery litery...
Jej kontra na powyższe była arcyinteligentna:
-"NIEPYTANY GŁUPKIEM ZWANY"
Tyle miała mi do powiedzenia kobieta w wieku ok 35 - 40 lat... Zaśmiałam się i zdołałam tylko wydusić, że to idiotyczne powiedzenie w takiej sytuacji, doprawdy...
To był druzgoczący argument z jej strony...
Na takim poziomie rozmowy, powinnam była odpowiedzieć:
-KTO KOGO PRZEZYWA, SAM SIĘ TAK NAZYWA! ...
Ale darowałam sobie tą złośliwość, zresztą pewnie by nie pojęła...
Suma summarum, zganione dziewczynki już nie miały takiej przyjemności z gry, a zachowawszy swój młodzieńczy honorek na miejscu zostały. Nadrzeczna zrzęda mogła leżeć spokojniej, a ja mam o czym pisać...
"Niepytany głupkiem zwany"... Skąd ludzie biorą takie łapatologizmy... I dlaczego je głośno wypowiadają... Toż to kompromitacja w ustach dojrzałej kobiety... Dodam, że nawet Google nie zna tego ... hm... powiedzonka... :D
Roznegliżowane, małoletnie lafiryndki - źle, przyzwoicie się bawiące dziewczyny - źle...
Najlepiej, jakby sterczały pod blokiem i zamiatały girami piasek z kneblami w buziach...
Yh, wystarczyło im grzeczniej zwrócić uwagę, albo się przesunąć te parę metrów dalej, wszyscy byliby zadowoleni...
Zaraz przypominają mi się dwie równorzędne sytuacje w moim życiu...
Primo, mój debiut w zwracaniu ludziom uwagi. Pozwolę sobie przytoczyć tę replikę.
Sytuacja na dworcu kolejowym w Koninie, kilka ładnych lat temu, kiedy to planowałam pierwszą w swoim życiu samodzielną podróż, a wiadomo, jak funkcjonuje PKP:
-Przepraszam, czy ten pociąg do Koła jutro na pewno odjeżdża o 12.37?
-Dziecko, skończyłaś podstawówkę? Tam jest tablica z odjazdami.Nie umiesz czytać?
-Skończyłam podstawówkę, umiem czytać i widzę, że nad okienkiem jest napisane INFORMACJA, więc pytam czy ten pociąg pojedzie jutro o godzinie 12.37.
Po chwili dostałam odpowiedź:
-12.32.
Podziękowałam i odeszłam.
Secundo, sytuacja ze stycznia... Groźna, aczkolwiek jestem z niej dumna.;) Otóż jechałam na egzamin z kultury języka polskiego, a do tramwaju wsiadło dwóch naprutych delikwentów... Miałam pecha, bo usiedli za mną. I teraz tak, byłam wkurzona jak osa, bo pod kurtką gniotła mi się bluzką, a nie znoszę pogniecionych rzeczy; w myślach próbowałam posegregować swoją wiedzę, bo po nocce przyswajania sporego materiału ma się jednak w czerepku mętlik, a tu jeszcze taki ćwok mi nad głową klnie, śmieje się, rzuca iście durnowate komentarze, a wszystko takim tubalnym, donośnym i jazgoczącym głosem...
Jak na 7 rano, za wiele wrażeń...
Najpierw odezwała się jakaś babcia, w odpowiedzi usłyszała: - Zamknij się ty stara kurwo. Następny był chłopak z tyłu, usłyszał - Chcesz wpierdol, no dawaj...
O!!! Tego już było za dużo... Odwróciłam się, i doznałam tak zwanego FLOW... Pamiętam tyle tylko, że zaczęłam od słów: - Czy Ty się do cholery możesz człowieku wreszcie zamknąć?! Jest 7 rano... i poleciało... Składnie, konkretnie, krótko i zdecydowanie! Sama byłam pod wrażeniem, tego co, i jak powiedziałam...
Kiedy skończyłam, oczy wszystkich zwrócone były w moją stronę. Zapewne w każdej głowie wiły się dwie myśli: albo ją koleś zaraz zabije, albo ... ( tu można snuć domysły;) )...
Ku mojemu zdziwieniu, młody gorszyciel zamilknął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...
Po kilku minutach, musiał jeszcze "zakogucić", i usłyszałam komentarz: - Ta ile ma kolczyków w tych uszach, jaki brudas, pank... W ripoście zaproponowałam mu tylko, żeby usunął brud spod paznokci i domył ręce, wtedy możemy dalej rozmawiać. Otworzyły się drzwi, wystrzelił z ojczulkiem, jak z procy, oczywiście na pełnym szpanie, barami zahaczył o progi...
Nie wiem skąd tacy ludzie się biorą, skąd we mnie tyle "heroizmu", bo mogłam oberwać, i skąd taka językowa mobilizacja, którą chciałabym mieć zawsze...!!!
Przez starsze babcie zostałam pochwalona, do Maiusa weszłam w pogniecionej bluzce, egzamin zdałam na 4, i było git.
No... Długaśny post...
Kto dotrwał do końca?:D
środa, 29 kwietnia 2009
do lata, do lata, do lata piechotą będę szła...
Mój ulubiony opis na gg :)
A piosenka... Oj...
Bajmu nie znoszę, Beaty jeszcze bardziej, ale utworek fenomenalny, tak muzycznie lekki i przyjemny jak nieśmiałe, pierwsze, wiosenne, słoneczne promienie...
No i przede wszystkim do lata coraz bliżej...
Nie da się opisać słowami mojej wewnętrznej radości, która towarzyszy mi od dwóch dni... Słońce, błękitne niebo, mozaika barw, ciepły wiatr, kwitnące drzewa, zapach zieleni, sama zieleń!, lekkie powietrze...
Na głowie mam tyle rzeczy i problemów, że aż strach się bać, ale błogość za oknem relaksuje i sprawia, że chce się podejmować wyzwania i rozprawiać z kłopotami. Budzi się optymizm i zapał. Budzę się ja...
Z hibernacji wybudziłam się podczas wyjścia nad rzekę z Wojaczkiem w dłoni.
Przypomniały mi się czasy, kiedy to była chwila na egzaltacje, szaleństwa i głupoty. Niczego jeszcze nie zdominowała rutyna, powszedniość, obowiązki, pośpiech, którym bezlitośnie zarażają duże miasta. Nie było zniewalającego Internetu, były książki, ołówki, farby i papier... Tak, tak, Aneczka kiedyś nawet rysowała...:) Życie nie stało też w miejscu, łobuziarstwo i strawa duchowa to były priorytety, a pojęcie nudy nie istniało.
Wiecznie młodym i beztroskim być nie można, ale nie należy się za szybko starzeć... Ja postarzałam się za prędko. Gdzieś zapodziało się pozytywne wariactwo, głód adrenaliny, podejmowanie wyzwań, niepokorność...
No i ten mój Wojaczek buntownik, czytany na wyrywki, ta poezja przed moimi oczyma i wokół, uświadomiła mi, że czas się zbudzić, otrząsnąć i zacząć coś robić ze swoim życiem. Nie wiem, czy to oby nie będzie słomiany zapał, nieważne... Ważne, że żyje się bodźcami... Albo chwilami, jak to w piosence Dżemu było...
Do lata będę szła piechotą, wyboistą drogą, o pracę roczną z hlp się potknę, o sesję, ale to nic... Wstanę, otrzepię kolanka i będę się cieszyć Słońcem, dobrą pogodą, młodością. Kocham ciepło, błękitny firmament, siklawę promieni... Dla mnie to będą zawsze synonimy beztroski i energii...
Aaaaaa! I jeszcze coś! Taki bonus ode mnie i Mistrzunia Wojaczka:
Prośba
Zrób coś, abym rozebrać się mogła jeszcze bardziej
Ostatni listek wstydu już dawno odrzuciłam
I najcieńsze wspomnienie sukienki także zmyłam
I choć kogoś nagiego bardziej ode mnie nagiej
Na pewno mieć nie mogłeś, zrób coś, bym uwierzyła
Zrób coś, abym otworzyć się mogła jeszcze bardziej
Już w ostatni por skóry tak dawno mej wniknąłeś
Że nie wierzę, iż kiedyś jeszcze nie być tam mogłeś
I choć nie wierzę by mógł być ktoś bardziej otwarty
Dla ciebie niż ja jestem, zrób coś, otwórz mnie, rozbierz
niedziela, 5 kwietnia 2009
cały czas w temacie acz aluzyjnie
Wiatr.
Może sobie napierać
i hulać złośliwie.
Opóźniać mój marsz,
huczeć i straszyć.
--Kiedy los nie sprzyja od zawsze,
wiatr nie odstępuje od świadomości.--
I ma swój triumf,
gdy w nieradzie opuszczam ręce i płaczę -
wtedy tylko czuję jego siłę.
I tylko wtedy.
Wiatr...
Wiem, że jest częścią mojego przeznaczenia,
ale wmawiam sobie, że jest nim również szczęście.
Idę przed siebie!
Ignoruję wiatr.
Może sobie napierać
i hulać złośliwie.
Opóźniać mój marsz,
huczeć i straszyć.
--Kiedy los nie sprzyja od zawsze,
wiatr nie odstępuje od świadomości.--
I ma swój triumf,
gdy w nieradzie opuszczam ręce i płaczę -
wtedy tylko czuję jego siłę.
I tylko wtedy.
Wiatr...
Wiem, że jest częścią mojego przeznaczenia,
ale wmawiam sobie, że jest nim również szczęście.
Idę przed siebie!
Ignoruję wiatr.
środa, 1 kwietnia 2009
Wiosenne porządki
Piękna pogoda, poranek, oczekiwanie na tramwaj...
Ponieważ nie lubię bezczynnie czekać, postanowiłam oprzątnąć swoje kieszenie w kurtce. Już nie było gdzie ręki włożyć. Chusteczki, papierki po cukierkach, bilety, resztki psich chrupek, bo zawsze noszę dla Koli... No trochę tego było:)
Po kilkunastu sekundach patrzę, starsza kobitka robi to samo, co ja. Też wyciągała coś tam pełnymi garściami. Grzebała w tych kieszeniach dobre 2 minuty, aż podjechał tramwaj. No i jadę, i widzę na następnym przystanku powtórkę z rozrywki: jakaś dziewczyna też stoi przy tym nieszczęsnym koszu i wrzuca do niego zapewne zbędną zawartość swoich kieszeni. Cała sytuacja bardzo mnie rozbawiła. Pomyślałam o dwóch rzeczach: primo - no tak, całe baby, bo jeszcze faceta robiącego porządek w kieszeniach nie widziałam. Secundo - jakoś ta pogoda tchnęła w ludzi potrzebę zrobienia wiosennych porządków, nawet albo aż! w kieszeniach :D
Ponieważ nie lubię bezczynnie czekać, postanowiłam oprzątnąć swoje kieszenie w kurtce. Już nie było gdzie ręki włożyć. Chusteczki, papierki po cukierkach, bilety, resztki psich chrupek, bo zawsze noszę dla Koli... No trochę tego było:)
Po kilkunastu sekundach patrzę, starsza kobitka robi to samo, co ja. Też wyciągała coś tam pełnymi garściami. Grzebała w tych kieszeniach dobre 2 minuty, aż podjechał tramwaj. No i jadę, i widzę na następnym przystanku powtórkę z rozrywki: jakaś dziewczyna też stoi przy tym nieszczęsnym koszu i wrzuca do niego zapewne zbędną zawartość swoich kieszeni. Cała sytuacja bardzo mnie rozbawiła. Pomyślałam o dwóch rzeczach: primo - no tak, całe baby, bo jeszcze faceta robiącego porządek w kieszeniach nie widziałam. Secundo - jakoś ta pogoda tchnęła w ludzi potrzebę zrobienia wiosennych porządków, nawet albo aż! w kieszeniach :D
poniedziałek, 30 marca 2009
Ja nienawiżu poniedielnikow
Zawsze chciałam to obwieścić światu...
Wracam na uczelnię, żeby znów zasiąść w ławce, jak cielę pokorne, i powtarzać to, co już przeczytałam w domu. O ile przeczytałam. Jeśli nie, to po prostu sobie posiedzę i poudaję, że wiem, o co chodzi. Tak, czy inaczej w czasie fakultetu się tego nauczę. Nie ogarniam sensu takich zajęć. No ale, co ja wiem o nauczaniu...
O lidzie dziś. Rozprawy dwóch badaczy na temat akapitu dziennikarskiego: jakie rodzaje, które są aktualne, czy ów rozróżnienia są prawidłowe... I dzienniki mamy przynieść, zobaczymy, jak to wygląda w praktyce... Porywające!
Daj, albo nie daj Buk, zacznę pracować w redakcji, to tymi teoriami będę sobie mogła...
Dalej, komunikacja interpersonalna. Jami! Kolejny uniwersytecki smakołyk!
3/4 półrocza zleci nam na omawianiu podstaw, znanych wszystkim, ale! nazwanych w arcyelokwentny sposób, bo nie godzi się mi powiedzieć komunikacja niewerbalna i to co jest z nią związane, czyli... Toż to komunikacja transpersonalna, pojęcie jakże wymowne...!
Przyjdzie koniec semestru, może zaczną się jakieś ciekawostki, o których nie mam takiego pojęcia, jakie byłoby mi potrzebne - manipulacja, perswazja w aspektach komunikacyjnych, no ale niestety prawie 30 godzin zajęć zleci na omawianie tonu głosu albo politykowych wieżyczek, minek i garnitórków, i jak się to ma do postrzegania tej osoby. Wróć! Do percepcji tejże jednostki społecznej.
Gdyby mnie ktoś cztery lata temu przestrzegł, czym są studia, nie marudziłabym dziś tak.
Kiedy mówię, że nic mnie nie uczą, powiadają: Na studiach studiujesz sama!
Jak mam sama studiować, to po cóż ta cała instytucja? Żeby weryfikować, co umiem, a co nie? Żeby wskazywać pasje i możliwości? Każdy wie, jak wygląda weryfikacja, a przez całe dotychczasowe studia, nikt nie pobudził mojego umysłu tak, by poczuł moc i podążył obiecującym drogowskazem. Jak ma mnie natchnąć kobieta, która ma 50 lat i tonem monotonnym, usypiającym, mówi o teoriach literatury... Nie czasy na takie metody nauczania... Potrzeba dynamiki... A kiedy ta dynamika się pojawia, patrz dr Skibski, nie umieszcza się w planie jego fakultetów, bo co? Bo w objęcia Morfeusza o wiele lepiej wprowadza psor X. Yh!
Gdybym miała pojęcie o tym wszystkim, moje studia pewnie wyglądałyby inaczej. Na pewno wyglądałyby inaczej. Póki co, są wielką powtórką, synonimią, gombrowiczowską lekcją z Ferdydurke (nic nie straciła na wartości!), i wyczekiwaniem na koniec.
Na niektóre rzeczy zwyczajnie jest już za późno, na podejmowanie nowych, polonistycznych wyzwań, nie mam ochoty. Utwierdza się mnie bowiem w przekonaniu, że nie potrafię pisać, nie mam siły przebicia, nie wejdę w dziennikarską elitę, bo zbyt hermetyczna, nie mam dostatecznej wiedzy, et cetera, et cetera.
I komu wierzyć im, czy sobie? Oni to profesorstwo... A ja?
Tylko ja.
Albo aż ja.
Rok temu zawalił mi się przez te "studia" światopogląd i plan życiowy. Teraz łażę po starych fundamentach, bo mniej więcej jeszcze wiem, czego chcę, i usiłuję zbudować nowy gmach, określić priorytety. Ale nie jest wcale łatwo.
A czas leci...
sobota, 28 marca 2009
Dziel na dwa
Brak Słońca uświadamia mi coraz silniej dychotomiczny stan mojej świadomości, jeśli nie osobowości.
Z jednej strony chcę być ułożonym człowiekiem, z rodziną, pieskiem, z domem i pięknym ogrodem, w którym będę się babrać na początku każdej wiosny - bo lubię. Chcę być żoną, matką, gosposią i prowadzić spotkania towarzyskie w gronie przyjaciół. Chcę mieć udane życie zawodowe, pisać do jakiejś gazetki i uczyć młodzież - głupota, ale co ja poradzę, takie mam powołanie, a w arcyuparty sposób próbuję się z nim rozminąć w imię ambicji!... Myślę, by założyć małą galerię z oryginalną manufakturką i snuć sobie iście sielskie życie.
Utopia.
Ale warto w coś wierzyć...
Z drugiej strony, budzi się we mnie ktoś, kto nie każe się krępować w żaden sposób. Niezależna ja. Żyjąca pod swoje egoistyczne dyktando.
Nie zniewolona przez pieniądze i odwieczne pragnienie szczęścia, ale deklamująca maksymę Carpe diem! Z mamoną, czy bez...
Ja, która robi to, na co ma ochotę. Bez tłumaczenia się komukolwiek ze swoich fanaberii. Jadę nad morze, kiedy mi się zachce, bez dedukcji, czy to się opłaca teraz, czy nie. Idę do sklepu i za ostatni grosz w imię kaprysu, chcę kupić dobrą herbatę albo wpieprzyć tabliczkę czekolady, i mieć 20 minut radości, by potem wgryzać zęby w ścianę. Zamknąć się w domu i mazać farbami po szkle, dłubać w starych drewnianych rzeczach. Pomieszkać w Gdańsku, Krakowie, Wypiździejewie... Wyjść na łąkę, popatrzeć w bezchmurne niebo i pozazdrościć rzece, że płynie wiekami, wciąż nieposkromiona... Zachwycić się zielenią, świergoczącym ptakiem... Bo co się z tego życia ma, jak nie chwile...
Utopia także, ale jakoś bardziej mi bliska. Może po prostu osiągalna...
W żadnym z tych "żyć" chyba jednak nie spełnię się do końca. W gosposiowaniu brakować mi będzie wolności - nieskrępowanej odpowiedzialnością, za to co buduję, a w sobiesamobyciu, wreszcie poczuję pustkę...
I gdzie się podziać, na co się zdecydować, co myśleć... Jak i kosztem czego znaleźć złoty środek?
Z jednej strony chcę być ułożonym człowiekiem, z rodziną, pieskiem, z domem i pięknym ogrodem, w którym będę się babrać na początku każdej wiosny - bo lubię. Chcę być żoną, matką, gosposią i prowadzić spotkania towarzyskie w gronie przyjaciół. Chcę mieć udane życie zawodowe, pisać do jakiejś gazetki i uczyć młodzież - głupota, ale co ja poradzę, takie mam powołanie, a w arcyuparty sposób próbuję się z nim rozminąć w imię ambicji!... Myślę, by założyć małą galerię z oryginalną manufakturką i snuć sobie iście sielskie życie.
Utopia.
Ale warto w coś wierzyć...
Z drugiej strony, budzi się we mnie ktoś, kto nie każe się krępować w żaden sposób. Niezależna ja. Żyjąca pod swoje egoistyczne dyktando.
Nie zniewolona przez pieniądze i odwieczne pragnienie szczęścia, ale deklamująca maksymę Carpe diem! Z mamoną, czy bez...
Ja, która robi to, na co ma ochotę. Bez tłumaczenia się komukolwiek ze swoich fanaberii. Jadę nad morze, kiedy mi się zachce, bez dedukcji, czy to się opłaca teraz, czy nie. Idę do sklepu i za ostatni grosz w imię kaprysu, chcę kupić dobrą herbatę albo wpieprzyć tabliczkę czekolady, i mieć 20 minut radości, by potem wgryzać zęby w ścianę. Zamknąć się w domu i mazać farbami po szkle, dłubać w starych drewnianych rzeczach. Pomieszkać w Gdańsku, Krakowie, Wypiździejewie... Wyjść na łąkę, popatrzeć w bezchmurne niebo i pozazdrościć rzece, że płynie wiekami, wciąż nieposkromiona... Zachwycić się zielenią, świergoczącym ptakiem... Bo co się z tego życia ma, jak nie chwile...
Utopia także, ale jakoś bardziej mi bliska. Może po prostu osiągalna...
W żadnym z tych "żyć" chyba jednak nie spełnię się do końca. W gosposiowaniu brakować mi będzie wolności - nieskrępowanej odpowiedzialnością, za to co buduję, a w sobiesamobyciu, wreszcie poczuję pustkę...
I gdzie się podziać, na co się zdecydować, co myśleć... Jak i kosztem czego znaleźć złoty środek?
piątek, 27 marca 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)